Przejdź do głównej zawartości

Opowieści nienachalne: Paweł i Gaweł 2.0

Dziś w cyklu „Opowieści nienachalne” zapraszam na odrobinę klasyki, choć w nowym, uwspółcześnionym wydaniu. Będzie to odświeżona i dopasowana do nowej rzeczywistości wersja wierszowanej bajki Aleksandra Fredry „Paweł i Gaweł”, słusznie uznawanej za kanon polskiej literatury dziecięcej.

Wersja oryginalna

Paweł i Gaweł w jednym stali domu,
Paweł na górze, a Gaweł na dole;
Paweł, spokojny, nie wadził nikomu,
Gaweł najdziksze wymyślał swawole.

Ciągle polował po swoim pokoju:
To pies, to zając - między stoły, stołki
Gonił, uciekał, wywracał koziołki,
Strzelał i trąbił, i krzyczał do znoju.

Znosił to Paweł, nareszcie nie może;
Schodzi do Gawła i prosi w pokorze:
„Zmiłuj się waćpan, poluj ciszej nieco,
Bo mi na górze szyby z okien lecą”.

A na to Gaweł: „Wolnoć, Tomku,
W swoim domku”.
Cóż było mówić? Paweł ani pisnął,
Wrócił do siebie i czapkę nacisnął.

Nazajutrz Gaweł jeszcze smacznie chrapie,
A tu z powały coś mu na nos kapie.
Zerwał się z łóżka i pędzi na górę.

Stuk! Puk! - Zamknięto. Spogląda przez dziurę
I widzi… Cóż tam? Cały pokój w wodzie,
A Paweł z wędką siedzi na komodzie.

„Co waćpan robisz?” „Ryby sobie łowię”.
„Ależ, mospanie, mnie kapie po głowie!”
A Paweł na to: „Wolnoć, Tomku
W swoim domku”.

Z tej to powiastki morał w tym sposobie:
Jak ty komu, tak on tobie.

Wersja bardziej współczesna

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce (to jest zawsze dobry początek!), czyli gdzieś na wschodzie, na typowym osiedlu, w dość typowym bloku z wielkiej płyty mieszkali Włodek i Władek. Każdy z nich zajmował niewielkie mieszkanie typu dwa pokoje, wąska kuchnia i łazienka razem z ubikacją. Aha, obaj mieszkali na drugim piętrze. Władek mieszkał w mieszkaniu bocznym, jednym z dwóch większych, a Włodek w środkowym. Różnica była w metrażu, choć niezbyt duża, niestety, mieszkanie środkowe miało ślepą kuchnię i nie miało balkonu.

Włodek był szczupłym i niewysokim chłopakiem o krótkich włosach i nawet przyjemnej twarzy, który uwielbiał badmintona i zbierał amerykańskie znaczki. Ludzie na ogół dobrze o nim mówili, choć uważali go za komedianta. Poza tym irytował ich trochę jego głos – miał takie ni to piskliwe, ni to metalicznie chropawe, irytujące brzmienie.

Władek był przeciwieństwem sąsiada. Łysy jak kolano, wysoki i muskularny, może niezbyt urodziwy, ale o przyjemnym, głębokim głosie. Był szanowany przez sąsiadów, ale nie dlatego, że był miły i uczynny, czy zawsze pierwszy mówił „dzień dobry” i otwierał innym drzwi. Ludzie nawet nie byli pewni, gdzie pracuje, wiedzieli tylko, że ma pieniądze i dużo wolnego czasu. Po prostu woleli nie wchodzić mu w drogę i już.

Władek i Włodek, delikatnie mówiąc, nie przepadali za sobą. Było to tym bardziej dziwne, że kiedyś przyjaźnili się i będąc w tej samej klasie, siedzieli nawet w jednej ławce. Popsuło się między nimi, a poszło o coś tak banalnego, jak mała komórka pod schodami, zaraz po lewej, tuż przy zejściu do piwnicy.

Komórka należała do bloku, czyli do wszystkich i do nikogo zarazem. Nikogo w zasadzie specjalnie nie interesowała, bo była mała i ciasna, wszystkiego z pięć metrów kwadratowych po podłodze, ze skośnym sufitem schodów, schodzącym pod tak ostrym kątem, że wyprostować się można było tylko tuż przy drzwiach. Lokatorzy drugiej klatki (w bloku klatek było pięć, po piętnaście mieszkań na klatce, windy brak) w pełni wykorzystywali klatkową suszarnię i wózkownię (blok zbudowany w PRL-u, teraz już takich nie robią; miał strych, gdzie poszczególne klatki oddzielały metalowe drzwi bez zamków, miał też połączone piwnice, więc dzieciaki mogły się strzelać, gonić i bawić w chowanego przez całe dnie i nigdy im się to nie nudziło).

Komórkę, całkowicie nieoficjalnie i niejako przez zasiedzenie, użytkował Władek. Już jego ojciec, który dostał w tym bloku przydział z Zakładów Metalurgicznych, trzymał tam swój motor. Lubił jeździć nim na ryby na pobliską gliniankę i zawsze, gdy dużo złapał, roznosił to po sąsiadach. Władek też trzymał tam swój motor, bo odziedziczył zamiłowanie do szybkiej jazdy po ojcu, choć zamiast na ryby, śmigał nim po okolicznych dyskotekach.

W pewnym momencie ni z tego, ni z owego, bez żadnych podszeptów z zewnątrz i bez dziwnych głosów wewnątrz głowy, na komórkę zagiął parol Włodek. Uznał, że Władek używa jej bezprawnie, bo on, Włodek, ma do niej większe prawa (komórka leżała ścianę w ścianę z piwnicą Włodka) i od tej pory chce mieć ją na wyłączność, żeby trzymać w niej swój sprzęt do badmintona. Nigdy nie porozmawiał o tym z Władkiem, poszedł za to prosto do Rady Mieszkańców. Rada wiele zrobić nie mogła, ale utwierdziła go w słuszności żądań i obiecała moralne wsparcie. Władek, gdy usłyszał o całej sprawie, chciał się uczciwie podzielić komórką, gdzie było przecież miejsce dla wszystkich i jedyne, na czym mu zależało, to równy dostęp. Włodek nie chciał o tym słyszeć. Komórka, jak powiedział, ma należeć wyłącznie do niego i nie ma od tego odwołania.

Władek nawet się nie zdenerwował. Spokojnie poszedł porozmawiać z Włodkiem, ale ten go wyśmiał. Poszedł do Rady, ale ci odpowiedzieli, że nie wiedzą, że sytuacja nie jest jasna i tak dalej. Kilka dni później Władek zobaczył, że jego motor stoi poza komórką. Niewiele myśląc, wywalił z komórki sprzęt Włodka i wstawił motor do środka. Później zainstalował tam masywne, metalowe drzwi i jeszcze masywniejszy zamek.

Włodek nie zamierzał odpuścić. Nie śmiał iść z tym bezpośrednio do Władka. Poszedł na skargę do Rady Mieszkańców, ale ponownie nic nie ugrał. Zaczął więc nękać Władka na własną rękę. Stukał w podłogę, pukał w ścianę i swawolił, ile można. Głośna muzyka, głośny telewizor, wrzaski, pokrzykiwania. Usunął szafkę ze ściany dzielącej jego mieszkanie od mieszkania Władka i walił w nią i kopał, okazyjnie rozwalając na niej pustą butelkę po winie. Gdy widział Władka wracającego do domu, chował się za firanką i rzucał w niego jajkami albo balonami wypełnionymi wodą. Wieczorami rzucał kamieniami w jego balkon, a przy tym chodził po wszystkich sąsiadach i opowiadał o Władku niestworzone historie. Kłamał i konfabulował, ile wlezie. Ludzie przeważnie kiwali głowami i uśmiechali się pod nosem, ale wiadomo przecież, że kropla drąży skałę. Władek nie reagował, bo cenił sobie święty spokój. Przełykał to wszystko, hałasy i zniewagi i czasami, po szczególnie ciężkiej nocy szedł na skargę do Rady Mieszkańców, ale ci skrzętnie notowali wszystko, po czym chichotali za jego plecami, więc w końcu przestał tam chodzić. Minęło mniej więcej osiem lat.

Niewiele się przez ten czas zmieniło. Może tyle, że Włodek był coraz bardziej bezczelny i coraz bardziej pewny siebie. Uskrzydlało go, że Władek nie reaguje, a i Rada Mieszkańców poklepuje go po cichu po ramieniu. Zgubiła go pycha. Przekraczał kolejne czerwone linie, aż w końcu posunął się za daleko. Postanowił dopiec Władkowi, robiąc coś, co na każdym osiedlu jest traktowane jako ostateczna zniewaga. Zrobił w nocy kupę na wycieraczce Władka. Władek nie spanikował. Wszystko spokojnie posprzątał i po cichu poczynił pewne przygotowania. Kiedy był już gotowy, zapukał do drzwi Włodka i gdy ten otworzył, walnął go pięścią prosto między oczy.

Włodek ocknął się po jakimś czasie. Szybko zrozumiał, że Władek nie tylko podbił mu oczy, ale też zajął jego mały pokój. Siedział tam po prostu na stołku i nic nie mówił, a gdy Włodek wchodził, podnosił się leniwie i walił go pięścią między oczy. Trwało to jakiś czas, aż w końcu Władka znudziła cała sytuacja, więc podparł drzwi do pokoju krzesłem, żeby Włodek nie mógł się tam dostać. Później przebił drzwi między swoim dużym pokojem a małym pokojem Włodka i oświadczył wszystkim, że teraz ten pokój oficjalnie należy do niego. Licząc po podłodze było to około dwudziestu procent dotychczasowego metrażu Włodka.

Sytuacja utknęła w martwym punkcie. Włodek co jakiś czas szedł do Władka i niezmiennie wracał z podbitymi oczami. W końcu ograniczył się do biegania po sąsiadach, wyżalenia się i podburzania ich na Władka. Nie zaprzestał też rzucania jajkami, balonami z wodą czy prania kamieniami w balkon swojego wroga. Co ciekawe, można było tego wszystkiego uniknąć już na początku, bo Władek chciał się dogadać. W dodatku nie chciał wiele, tylko tyle, żeby Włodek się uspokoił. Włodek, jak zwykle, nie chciał o tym słyszeć.

Minęło około trzydziestu miesięcy. Mieszkańcy bloku zaczynali już być tym wszystkim znudzeni. Początkowo szczerze wspierali Włodka. Wydawali się nawet wierzyć w jego wersję historii, że to wredny Władek podstępnie zaatakował i zajął jego mały pokój. Poklepywali go po plecach, zachęcali i pocieszali, ale w końcu mieli już dość tych ciągłych wrzasków, hałasów czy dźwięku tłuczonych szyb. Zaczęli przekonywać przeciwników, że może warto by się dogadać i zakończyć ten nonsens. I znowu, Władek był otwarty na rozmowy, ale tym razem oświadczył, że chce zatrzymać dla siebie mały pokój. Chciał też gwarancji od Rady Mieszkańców, obietnicy, że utemperują zachowanie Włodka, tymczasem Włodek zaskoczył absolutnie wszystkich.

Po trzydziestu miesiącach obrywania po gębie wreszcie oświadczył, że może z Władkiem porozmawiać. Zaznaczył jednak, że wszystko odbędzie się na jego warunkach. Zażądał, aby Władek natychmiast opuścił jego pokój i oddał komórkę pod schodami. Dodatkowo oświadczył, Władek ma przeprosić, zapłacić odszkodowanie, naprawić szkody i publicznie przyznać, że jest głupi. Poza tym powinien bezwarunkowo oddać się do dyspozycji Rady Mieszkańców, która wymierzą mu dodatkową karę. Władek, słysząc takie ultimatum, popukał się tylko w czoło.

I to w zasadzie koniec tej historii. Tydzień później Władek wyjechał na wczasy (sierpień był), a Włodek podstępnie przelazł na jego balkon, czym wprawił mieszkańców bloku w zdumienie. Wybił okna i zamurował otwory, po czym oświadczył, że balkon jest jego. Władek, wróciwszy z wakacji, mocno się wnerwił, ale dość szybko przystąpił do powolnego, systematycznego wybijania cegieł. Jednocześnie oświadczył, że teraz to już na pewno nie ma szansy na porozumienie z Włodkiem. Niektórzy podobno słyszeli, jak mówił do siebie, że zaraz po odzyskaniu balkonu odetnie Włodkowi dostęp do łazienki.

Z tej to powiastki morał w tym sposobie:
Fikasz do silniejszych, dostajesz po dziobie.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nierzeczywistość skandaliczna

Kiedyś, dawno temu, było takie czasopismo jak „Skandale”. Swoiste połączenie taniej sensacji, głupoty i naiwności, dość charakterystycznych dla absurdów epoki ustrojowej transformacji. Dzisiaj, trzydzieści lat później, epoka transformacji wydaje się wciąż trwać. Podobnie tania sensacja, głupota i naiwność; ciągle mają się dobrze. „Skandale” wcale nie zniknęły z rynku. Przemalowały się tylko i zaadaptowały do nowej rzeczywistości. „Skandale” był to swoiście piękny, nieprawdopodobny, kiepsko wydany i jeszcze gorzej wydrukowany szmatławiec. Zawsze zastanawiałem się, co kieruje wydawcą takiego kuriozum, choć raczej należałoby zadać pytanie, co kieruje ludźmi, którzy coś takiego kupują i w dodatku za to płacą. Mimo że mocno durnowate, „Skandale” były w swoim czasie całkiem poczytne i sporo ludzi traktowało je całkiem poważnie. Gdy byłem mały, chciałem pracować w „Skandalach”, co samo w sobie jeszcze mnie nie skreśla, bo w pewnym momencie chciałem też być czołgistą, a nie jestem przekonany, ...

Wspomnienia kolorowe

Dla ludzi młodych PRL to starożytna, pełna mrocznych nonsensów epoka. Ci nieco starsi, ci, którzy pamiętają, dzielą się za to na dwie grupy. Jedni nostalgicznie wzdychają do cieni dni minionych, drudzy wspominają szarość ze wstrętem, czasami zapominając, że szary to taki sam kolor jak inne; na pewno nie gorszy, a czasami lepszy, niż te bardziej jaskrawe. Tekst poniższy zainspirowany jest pewnym postem na Facebooku. Jest tam kilka grup, które skupiają się na tak zwanej poprzedniej epoce, czyli na PRL-u. Grupują one tych, „którzy pamiętają”. Zaglądam na nie od czasu do czasu, bo można zobaczyć śmieszne zdjęcia, czy poczytać ciekawe komentarze. Naturalnie, jest tam też sporo chłamu, jak na przykład zdjęcia pięknych (niezaprzeczalnie!) polskich aktorek z tamtego czasu (nazywanych seksbombami PRL-u), pod którymi pojawia się masa komentarzy w stylu: „piękne kobiety były kiedyś, nie to, co teraz, silikon, plastik i glonojady”. Sporo tam podobnego badziewia. Przykre, gdy sfrustrowane dziadki p...

Kompleks bezradności

Urząd to brzmi dumnie. Każdy wie, jak wygląda i co go tam prawdopodobnie czeka. Dlatego pewnie nie za bardzo lubimy je odwiedzać. A szkoda, bo często można wynieść stamtąd cenną wiedzę i unikalne obserwacje. Byłem niedawno w Urzędzie do Spraw Emigrantów (Uprava Za Strance). Standardowa wizyta. Zawsze na początku roku musimy się tam meldować, żeby przedłużyć pozwolenie na pobyt. Dają na rok i potem znowu trzeba się pokazać, z paszportem i uśmiechem, w dodatku w terminie wyznaczonym, bo to urząd jest poważny i ich nie obchodzi, kto i kiedy może. Wyznaczają termin i już. Nam wyznaczyli w środku tygodnia na godzinę 7:30. Mają władzę, więc nie dbają, że ktoś może mieć pracę, a ktoś inny idzie do szkoły. To właśnie w takich momentach przypomina mi się, gdzie dokładnie jestem i jak to kiedyś było w Polsce. Urząd to brzmi dumnie Kiedyś jeździło się na ulicę Savską 35, teraz trzeba na Nowy Belgrad, hen za rzekę, do takiego fajnego budynku z kolorowymi, odblaskowymi szybami. Teraz w dodatku pos...

Na setkę

Dziś post jubileuszowy, bo z okazji setnego postu. Nic wielkiego, bo w sumie okazja niewielka. Poza tym nie lubię hucznego świętowania, nie dla mnie tygodnice, miesięcznice i inne tego typu cudaczne wymysły. Nie będzie szampana Cristal („ Everything else is a piss ”) ani nawet Russkoje Igristoje. W zamian, na dobry start w drugą setkę, garść paciorków. Świat pędzi. Nie zwalnia. Nowy prezydent USA zaprzysiężony. Trzeba przyznać, że zaczyna z przytupem. Kurcze, jeden facet, a tyle od niego zależy. Ważny całkiem jak faraon jakiś; spieczony słońcem Egiptu a zagiął parol na jakąś lodową wyspę. Wojny trwają, kryzys kroczy, Polska gospodarka zwija się, powoli i systematycznie, choć Europa bije rekordy w kupowaniu gazu od Rosji - widocznie wyczuli, że już można. Poza tym wszędzie dookoła fejki, polityczne rozboje, wulgarne skoki na kasę i ściemnianie na każdym kroku. Aha, no i masa medialnego chamstwa. Świat schodzi na psy. Powoli i systematycznie. I zmienia się. Na naszych oczach Cesarstwo Rz...

Jan Tarzan Maverick

I oto start w nową setkę. Od razu grubo, bo warto z przytupem. Samo życie. Będzie Tom Cruise w filmie „Top Gun: Maverick” i Jan Kowalski, jako bohater absurdalnie pozytywny. A do tego osobista batalia o imiona drugie. Wystarczy? Wszystko zaczęło się od tego, że nic mi się nie chciało wieczorem robić. Jakiś zmęczony byłem dniem i nieustającą służbą przy dzieciach. Postanowiłem po prostu sobie bezczelnie poleżeć i obejrzeć telewizję. Zazwyczaj i tak nic w niej nie ma, znaczy ogólnie, bo w Serbii jest jeszcze mniej, ale czas zabić jakoś przecież można. Szybko trafiłem na film „Top Gun: Maverick”. Postanowiłem obejrzeć, bo nie widziałem wcześniej. Wiem, film z roku 2022, w dodatku całkiem okrzyknięty, bo i gwiazdki i procenty i box office potężny, ale jakoś się dotąd nie zdarzyło i wcale się nie wstydzę, bo nie na wszystko trzeba pędzić. Maverick Film obejrzałem. Trochę rozrywki było, nie powiem, choć znacznie więcej esencji wyssałem z jedzonych podczas projekcji precli. Dlaczego? Cóż, nig...