I znowu pierwszy września. Czas śmiga nieubłaganie i naprawdę nie wiem, jak on to robi, że pędzi do przodu i jednocześnie zatacza koła. Dopiero był Sylwester, potem święta, koniec roku szkolnego i piękny, bo zasłużony, wakacyjny wypoczyn. A teraz znowu nadszedł czas szkoły. Kończą się wakacyjne wybryki. Życie wraca na swoje zwykłe, ustalone tory.
Pisałem już kilka razy o ciężkim życiu rodzica. Niezmiennie ciężkim, odpowiedzialnym i wyczerpującym. A skoro pisałem, to już wystarczy. Bo na dwoje babka wróżyła.
Mnie pierwszy września jawi się jak powrót do normalności. Wakacje nie są normalne. Człowiek, który opiekuje się dziećmi i jednocześnie próbuje pracować z domu, potrzebuje jednak trochę tego czasu, żeby… no właśnie, coś popracować. Dlatego tak ważne jest te kilka godzin, kiedy dzieci nie ma: tylko wtedy jest szansa coś zrobić. A i tak wychodzi średnio, bo z tego czasu trzeba odjąć zakupy, sprzątanie i gotowanie dla dziatwy, więc per saldo czasu zostaje niewiele. Człowiek ma tę ciągłą świadomość, że aby coś zrobić, trzeba robić, gdzie tylko się da. Gdy dzieci przychodzą ze szkoły, nie ma już szans. Jedzenie, pomoc przy lekcjach, ciągłe „tata, tata”, gonienie, wrzaski, mycie i spanie, a na to wszystko zostaje niewiele popołudniowego czasu i ani się obejrzysz, już jest noc. Wtedy jest fajnie. W nocy. Jest cicho. Można coś zrobić, ale jest też niestety świadomość, że jak za długo posiedzisz, to poranek będzie ciężki. A musisz wstać i w dodatku zrywać innych. Wbrew ich woli. Bo dzieci, o paradoksie, w wakacje zrywają się o szóstej, a jak trzeba chodzić do szkoły, to by spały i spały.
W wakacje nie ma wolnego czasu. Wcześnie rano baczność, oczy na zapałki i dawaj, „tata tata” od samego rana. I nie ma, że boli, bo ktoś by myślał, że jak bliźniaki, to bawią się same. To jest, niestety, mit. One nigdy nie zostawiają człowieka w spokoju. Zawsze czegoś chcą. Ciężko się przy tym skupić. Ciężko coś osiągnąć.
Zabawy, zakupy, gotowanie. Trzy posiłki dziennie plus te wszystkie „tato, coś bym przegryzł” dodatki sprawiają, że dzień się wlecze i z każdą godziną frustracja narasta. Czasami ta frustracja fermentuje zbyt silnie i wtedy dochodzi do tego, że człowiek cytuje sobie niewielki fragment z jednego z opowiadań Stephena Kinga (130. Kilometr):
Niech mi ktoś jeszcze raz powie, dlaczego chciałem mieć dzieci, pomyślał. Niech ktoś mi przypomni, jakie licho mnie podkusiło. Wiem, że wtedy miało to jakieś logiczne uzasadnienie.
Wiecie co? Czasami jest śmiesznie, czasami jest ciężko. Jak to w życiu. W sumie nigdy nie jest aż tak źle, bo przecież to tylko dzieci i w końcu jutro będzie nowy dzień. Mimo to zawsze czekam na powrót szkoły, bo wtedy mam jednak więcej czasu dla samego siebie. Po to, żeby coś porobić, owszem, ale też po to, żeby choć chwilę pobyć samemu w ciszy.
Rozumiem oczywiście, że innym pierwszy września może jawić się trochę inaczej. Wielu ludzi boi się powrotu dzieci do szkoły, bo nie jest im wtedy łatwo pogodzić pracę i to całe zawożenie/odbieranie (szczególnie, gdy nie masz nikogo z rodziny do pomocy), bo nie jest przecież tak, jak kiedyś, że małe dzieci same śmigały rano do szkoły i same się z niej później przyprowadzały, a mały Grzesiu, przez sześć lat (poczynając od trzeciej klasy szkoły podstawowej) samodzielnie śmigał na drugi koniec miasta do szkoły muzycznej: świątek, piątek, zima, lato, zazwyczaj późnym popołudniem, bo po zakończeniu lekcji w „normalnej” szkole.
Dla normalnego człowieka codzienne życie to zawroty głowy, nerwy i bieganina. Nie ma lekko i słynne powiedzenie mówi, że „przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo”. Czy naprawdę? Naprawdę tak musi być? Żeby życie szło w dół, zamiast iść w górę, żeby każdy krok i każdy dzień był okraszony niepokojem i stresem? Bo dzieci trzeba oddać/odebrać, potem na jakieś zajęcie dodatkowe zawieźć/przywieźć, a w międzyczasie kupić, ugotować, posprzątać i śmieci wynieść? Czy tak ma wyglądać życie, żeby ciężko pracować, a potem dzień święty święcić, albo i nie, bo zależy jak komu wypadnie? Jeśli nie wiecie, to zapytajcie tych, którzy organizują wam życie. Tych, którzy wydają wasze miliony na czołgi, helikoptery i rakiety, zamiast na szkoły, przedszkola i żłobki.
Ja od dziś oddycham z ulgą. Wstałem o siódmej rano i obudziłem wszystkich. Weseli byliśmy. Dzieci nie chciały wstać, ale co tam. Dajemy sobie z żoną świetnie radę. Zawsze robimy wszystko we dwoje, bo i nikogo tu, w Serbii, do pomocy nie mamy.
Mycie, śniadanie, ubieranie. I spacer do szkoły. Daleko nie mamy, dziesięć minut na piechotę, choć w tym roku jest trochę inaczej, bo syn awansował do Upper Secondary, która jest w innym kierunku (choć też około dziesięć minut marszu), ale tylko dziś go tam odprowadziliśmy, ot tak, dla animuszu.
Wróciliśmy do domu. Żona pojechała do pracy. Ja usiadłem na fotelu i zastanowiłem się, co dalej. Co można zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Doszedłem do wniosku, że można zrobić z nim wszystko. Dałem jeść kotu i królikowi. Wykąpałem się. Otworzyłem okna i usmażyłem sobie tłustą jajecznicę z siedmiu jaj na wędzonym boczku. Zagryzłem ją ciemnym, lokalnym chlebem (Balticki się nazywa). A potem zasiadłem do tego tekstu. Trochę popisałem i poszedłem na zakupy. Potem podszykowałem dla dzieci kotlety na obiad i znowu usiadłem do pisania. I dobrze mi poszło. Zdążyłem przeczytać tekst i poprawić go przed drugą. O wpół do trzeciej miałem gotowy obrazek i wkleiłem całość na bloga. O trzeciej zapakowałem do kieszeni dwa lizaki, kliknąłem „publish” i tekst poszedł. I poszedłem odebrać dziewczynki.
Wiwat szkoła.
Chciałoby się powiedzieć, wiwat pierwszy września, ale w Polsce ciągle źle się to kojarzy. Przynajmniej takim jak ja, wychowanym na Klossie i Czterech pancernych. Ludzie z obozu rządzącego pewnie tego dnia wesoło hajlują, bo wiedzą, że wystarczą jeszcze dwa pokolenia i nikt już o wyczynach Janka Kosa pamiętał nie będzie, a jeśli nawet, to ze wstydem, bo idzie na to, że Polacy zostaną oskarżeni nie tylko o rozpoczęcie wojny, ale i o holokaust.
Wiwat szkoła. Dzieci niech się uczą, niech czas spędzają poza domem. My, póki co, otwierajmy okna i smażmy tłuste jajecznice. I jedzmy je, ciesząc się ciszą, bo nie wiadomo, ile taka sielanka potrwa.
Ja się cieszę, że mogę swoje dzieci wziąć za ręce, tak po prostu, i zaprowadzić do szkoły.
A tak swoją drogą, nikt nigdy nie policzył, ile można mieć jajecznicy za cenę jednego czołgu.
Komentarze
Prześlij komentarz