Przejdź do głównej zawartości

O autorze

Znamy się mało, więc może ja bym powiedział parę słów o sobie, najpierw.


Urodziłem się w Chrzanowie, w 1972 r., w marcu, znaczy w połowie marca właściwie, w pierwszej połowie marca właściwie. Dokładnie 10 marca. No, tyle może o sobie na początek. 

Czy są jakieś pytania? 


Skoro nie ma, to zostawmy “Rejs” w spokoju.


Wykształcałem się w Szkole Podstawowej imienia Adama i jednocześnie w Szkole Muzycznej I stopnia, która w tamtych czasach imienia jeszcze nie miała. Później chodziłem do “Fabloku”, do technikum w klasie “Budowa maszyn”. Maszyn budować nie umiem. Pod koniec technikum postanowiłem ścigać swoje marzenie, to, które zakiełkowało we mnie wiele lat wcześniej, po obejrzeniu filmu “Poszukiwacze zaginionej arki”. Powiedziałem wszystkim, że zamierzam zostać archeologiem. Wszyscy powiedzieli, że mam nierówno pod sufitem i że nie mam na to żadnych szans.

Z mojego rodzinnego miasta wyjechałem w roku 1992 pociągiem Intercity relacji Katowice - Warszawa Centralna. Jestem magistrem Archeologii UW.
Pracowałem jako archeolog. To wspaniała praca, najlepsza na świecie. Romantyczna aż do bólu. Niestety, wymaga dwóch rzeczy. Żeby to robić, musisz mieć z czego żyć i musisz też mieć końskie zdrowie, bo archeologia błyskawicznie niszczy gardło i wątrobę.
Robiłem wiele rzeczy. Byłem tragarzem, sprzątaczem, ochroniarzem, kurierem i tłumaczem, składałem długopisy i pracowałem w archiwum znanej firmy ubezpieczeniowej. Czyściłem z kurzu stare rolki z filmami w magazynie TVP na Woronicza. Byłem grafikiem komputerowym w agencji aktorskiej w Wytwórni Filmów na Chełmskiej.

Przez cały ten czas pisałem różne rzeczy. Współpracowałem z redakcjami wielu czasopism z gatunku tak zwanej “prasy kobiecej”, należących w tamtych czasach do dwóch potentatów rynku wydawniczego czasopism kolorowych, tych o nazwach brzmiących swojsko dla każdego rodaka zza Odry. Pisałem dla nich, co tylko chcieli: opowieści dziwnej treści, rzewne pamiętniki, dziwaczne opowiadania, felietony i reportaże. Fajna robota, w której nigdy nie podpisujesz się własnym imieniem. Może nieszczególnie chwalebna, ale za to bardzo dobrze płatna i przyjemniejsza niż mopowanie podłogi w supermarkecie. Po drodze zdarzyło mi się napisać kilka innych rzeczy, takich, które chciałem napisać, niekoniecznie zleconych i nie do końca według sztywnych redakcyjnych reguł.

Teraz przyspieszamy. 1 maja 2006 kupiłem bilet w jedną stronę i wylądowałem na lotnisku Shannon w Irlandii. Spędziłem dwa i pół roku w malowniczej i zabitej dechami dziurze leżącej pośrodku “nigdzie”, pracując w fabryce płyt wiórowych i pijąc Guinnessa. Mniej więcej w tym czasie dawnego Grzegorza zastąpili Greg, Gregory a raz nawet - zgodnie z tym, co na mojej szafce napisali ludzie z Działu Kadr - Grezgoz. Utraciłem też wtedy bezpowrotnie kreseczkę z “ś”, zresztą dla ludzi zachodu każde polskie nazwisko brzmi jak Brzęczyszczykiewicz.
Z Irlandii zbiegłem do Londynu, choć osobiście nie uważam Croydon za część Londynu. Dla mnie jest to raczej skrzyżowanie Kalkuty i Nairobi, obficie podlane sosem z Europy wschodniej i południowej, z wyraźną domieszką przypraw z regionu Azji Mniejszej.

Mam wspaniałą żonę, cudownego syna, dwie przepiękne córki (bliźniaczki), dom i nawet posadziłem ostatnio małą brzozę w doniczce. Pracuję jako manager w dziale sprzedaży wielkiego sklepu, który ma setki oddziałów na całym świecie. Praca jak praca. Nie jest ona dla mnie wyzwaniem i uważam, że nikomu się ona do niczego nie przydaje. Myślę, że zrobiłbym więcej dla świata kopiąc dziury pod kable światłowodowe albo ekologiczne szamba. Tak w ogóle, to lubię kopać dziury: moje wymarzone zajęcie to kopanie dziury, w lesie, najlepiej w lipcu, gdy słonko świeci i ptaki śpiewają, a człowiek ma czas usiąść, odsapnąć, zjeść bułkę z konserwą Turystyczną, napić się zimnego piwka i pomyśleć o życiu. Moja obecna praca ma niewiele wspólnego z moim marzeniem, ale ma jedną ogromną zaletę - spotykam w niej masę kretynów.
Dawno temu zacząłem podejrzewać, że świat niekoniecznie zmierza w dobrym kierunku. Teraz wiem, że zmierza w kierunku zdecydowanie złym.
Stąd też pomysł na takiego właśnie bloga.

Grzegorz Jaśko.

P.S.1:
W styczniu 2022 porzuciłem pracę w korporacji. Przenieśliśmy się całą rodziną na Bałkany, do Belgradu. Zostaniemy tu jakiś czas. Póki co, nie jest źle. Trochę brudno, ale można kupić piwo w każdym kiosku, poza tym Serbowie kochają grillowane mięsa. To taki mały grajdół, spokojny i daleki od wszystkich turbulencji targających światem.

Lista rzeczy “innych”. 


Debiutowałem w roku 1998 w nieistniejącym już Fenixie opowiadaniem „Korporacja”. W listopadzie 2003 za opowiadanie „Ruina” zdobyłem wyróżnienie w II Konkursie Literackim im. Marka Hłasko organizowanym przez Klub Inteligencji Polskiej i redakcję pisma “Jupiter” w Wiedniu. Rok później w czasopiśmie literackim Studium ukazał się „Zapach czasu”. W roku 2005 opowiadanie „Szept pustki” zdobyło II nagrodę w organizowanym przez Stowarzyszenie Unia Kultur w Chrzanowie ogólnopolskim konkursie pt. „Malowane słowem”. Rok 2006 to publikacja w czasopiśmie literackim Akant opowiadania „Inni”, które zdobyło II nagrodę w konkursie organizowanym przez Miejski Ośrodek Kultury w Bydgoszczy. W roku 2007 wygrałem konkurs „Ad Absurdum” organizowany przez wydawnictwo Indygo, czego rezultatem było opublikowanie opowiadania „Kazio Twarzowiec” w zbiorze opowiadań „Śmiertelnie absurdalne zebrane” oraz opublikowałem opowiadanie „Genezis” w Almanachu pokonkursowym III Ogólnopolskiego Konkursu Satyrycznego O statuetkę Stolema. Rok 2008 to II miejsce w konkursie literackim „Rodzina - Miłość i Życie” organizowanym przez Katolickie Stowarzyszenie Civitas Christiana oraz laur w II edycji konkursu „Ad Absurdum” wydawnictwa Indygo, co zaowocowało opublikowaniem w pokonkursowym zbiorze dwóch opowiadań: „Proces” i „Czarna Mamba”.



Całkiem niedawno zostałem, jak się to mówi, "longlisted" w konkursie New Writers Flash Fiction Competition 2022. Niestety, nie wiem dokładnie, za które opowiadanie. Wysłałem: "Eyes", "Who We Are" i "Day 378". A może za wszystkie trzy? :)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wypoczyn

Wróciliśmy z wakacji. Jak wspominałem wcześniej, w tym roku gościł nas Sopot, czyli niekwestionowana perła Bałtyku. Fajne były wakacje. Trzy tygodnie zleciały bardzo szybko. Nawet nie trzy, bo przecież droga sporo zajmuje. Obliczyłem, że w obie strony siedziałem za kółkiem w sumie 48 godzin. Dużo, ale mimo wszystko było warto. Podróż samochodem z Belgradu do Sopotu, nawet z jednym noclegiem po drodze, to wyczyn. W dodatku z jakichś dziwnych powodów zajmuje o wiele dłużej, niż pokazuje Google Maps. W ogóle, według mnie, wakacje, jeśli jedzie się na nie z małymi dziećmi, to dla rodziców trochę koszmar. Zorganizuj wszystko, spakuj, upchaj w samochodzie, a potem jedź dwanaście godzin, gdy z tylnego siedzenia słyszysz tylko wrzaski, kłótnie i narzekanie, że tyle to trwa, bo małe nie patrzą na to, że jadą jako pasażerowie i tylko czekają, aż zatrzymasz się po drodze w McDonaldzie. Dalej jest tak samo. Wypakuj, ułóż w szafach i biegaj, dbaj, organizuj i płać za każdą fanaberię, zmieniaj im ga...

Odzależnienie

Pamiętam, te czasy, gdy zakładałem sobie pierwsze konto mailowe. Dawno temu to było, gdy internet był już poniekąd powszechny, ale ludzie jeszcze nie do końca wiedzieli, jak i po co z niego korzystać. Tak samo było z pocztą elektroniczną. Wszyscy zakładali konta, ale nikt do nikogo maili nie pisał. Świat dopiero zaczynał się zmieniać. Ludzie mieli telefony Nokia, cierpliwie stukali do siebie esemesy i grali w węża. Od samego początku byłem „człowiekiem Interii”. Oprócz tego były jeszcze dwa główne portale: WP i Onet. Teraz jest ich cała masa, wszystko i wszyscy mają swoje strony, ale jeśli chodzi o internetowe miejsca typu „1001 drobiazgów”, ciągle, już od tylu lat, najbardziej liczą się te same trzy. Lubiłem Interię. Tam miałem konto, tam czytałem wiadomości „z kraju i ze świata”. Zawsze wydawała mi się lepsza od innych, choć to kwestia gustu, sensowniej ułożona i bardziej przejrzysta, z lepszą, czytelniejszą strukturą. Nawet teraz tak jest. Wszystko ma tam swoje miejsce, podczas gdy ...

Radość nieszczególna

Mamy oto środek czerwca. Piękny to czas, pod wieloma względami, choć pod innymi jest to czas typu „na dwoje babka wróżyła”. Jedni się szczerze cieszą, inni cieszą się nieszczególnie. Gdy byłem młody, uwielbiałem środek czerwca. Ten powiew radości, gdy nie jest ważne, jakie będą oceny na świadectwie, nie jest ważne, ile starzy będą o nie sapać, bo wakacje za pasem. A wakacje, wiadomo, szał i luzik. Teraz, gdy jestem dużo starszy, wiem, że moje dzieci tak samo do tego podchodzą, bo cały czas pytają, ile jeszcze do końca szkoły. Ja, jako rodzic, truchleję. Dla mnie wakacje to taki mały, osobisty koszmar, gdy mam całą trójkę na łbie od rana do wieczora, bo przecież wiadomo, że jedyną radością z posiadania dzieci są te krótkie momenty, kiedy są w szkole. Gdy są w domu, wszystko idzie inaczej. Kiesyś to się działo! Gdy wybrzmi ostatni dzwonek, człowiek był wolny. Wszyscy stawaliśmy się wtedy wolnymi ludźmi, teoretycznie uwolnionymi od okowów, choć w praktyce wielu z nas musiało wtedy jeździć...

Stado szaleńców

Napiszę dziś coś o wariatach. O niebezpieczeństwach. O głupcach. Napiszę też o zwierzętach, bo to wszystko się jakoś dziwnie łączy. Czemu niby nie porozmawiać o szaleństwie? Czemu nie zastanowić się, jak go wyeliminować? Wiecie, jak obecnie wygląda Polska? Mamy 460 posłów i 100 senatorów. To władza tak zwana ustawodawcza. Do tego dochodzi rząd i prezydent, czyli władza wykonawcza. W obecnym rządzie mamy ponad 100 ministrów i wiceministrów, do tego dochodzą jacyś dyrektorzy. Celowo nie wspominam reszty partyjniaków i administracji niższego szczebla, bo ci akurat niewiele mogą; są tylko po to, żeby wykonywać i wdrażać. Dlaczego o tym mówię? Bo to wszystko mniej niż tysiąc ludzi. W kraju, który liczy ponad trzydzieści siedem milionów. Załóżmy, że to mniej więcej trzy tysięczne procenta, mniej więcej. Niewiele, prawda? Mówi się też, że w Polsce jest około 200 tys. członków różnych partii politycznych. To mniej więcej pół procenta całości. Też jakoś tak mało. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, ...

Podróż w czasoprzestrzeni

Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże. Serbia ma swoje dziwactwa Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i...