Przejdź do głównej zawartości

Moje dziecko mówi tylko po angielsku

Polacy mieszkający za granicami zazwyczaj szybko przystosowują się do nowego trybu życia i zręcznie naśladują tubylców. Nie we wszystkim, bo nasza narodowa tradycja nakazuje raczej drwić z obcych i wyśmiewać ich kulturę. Tak też wszyscy czynią, ale jednak żyjąc między obcymi trzeba zaakceptować lokalne zwyczaje. Wypada też w pewnym stopniu opanować mowę obcych. To znacznie ułatwia życie, choć różnie z tym bywa.

Dziś coś z zupełnie innej beczki. Chciałem opowiedzieć wam o tym, jak mój syn Maksymilian, lat obecnie 11, chodził w Anglii do polskiej szkoły.

Sobotnia szkoła w Croydon

Była to szkoła sobotnia imeinia Fryderyka w Croydon i synek szczerze jej nie znosił. Powód był prosty. Twierdził, że przez to jego weekend kurczy się do jednego tylko dnia. Nie miało dla niego znaczenia, że nauka w tej szkole trwała od 9 do 12:30, że w tym czasie były dwie przerwy i tak dalej. Dla niego był to dzień, w którym idzie się do szkoły, a więc nie jest to tak naprawdę “day off”. Chodził tam, bo musiał. Wielkiego wyboru mu nie zostawiliśmy.

Posłaliśmy go tam z bardzo prozaicznego powodu. Miał nauczyć się czytać i pisać po polsku. W szkole angielskiej zawsze szło mu świetnie. W domu rozmawialiśmy z nim po polsku, oglądał za to tylko angielską telewizję, bo polskiej nie mieliśmy. Powiem szczerze, że jestem bardzo dumny z jego znajomości polskiego - moim zdaniem nie odstaje on wcale od poziomu dzieci w Polsce. Wiem też, że jako dziecko urodzone w Anglii, które zaczęło edukację w wieku lat czterech, przejdzie bardzo ciekawą drogę, podczas której angielski z czasem stanie się jego pierwszym językiem. Będzie się w tym języku uczył, pisał, czytał i rozmawiał z przyjaciółmi i dalej tak jest, bo w jego szkole w Belgradzie językiem wykładowym jest angielski. Polski stanie się dla niego tylko i wyłącznie językiem domowym oraz wakacyjnym, gdy pojedzie do kraju rodzinę odwiedzić. Posłałem go do polskiej szkoły, bo wiedziałem, że mimo iż spędzał tam tylko trzy godziny w tygodniu, to czegoś się tam jednak miał szansę nauczyć. Wiedziałem, że ja, mimo najszczerszych chęci, nie nauczę go tego samego, bo nie będę miał na to ani czasu, ani cierpliwości. Niech sobie tam chodził i uczył się słów na literę “rz” oraz tego, że ich patron, Fred, grał na pianinku a potem umar na kaszel. Mieli tam dyktanda, klasówki, jasełka kolegów i fajną panią.

Zwykły, sobotni poranek w Croydon

Odprowadzałem go w sobotni ranek. Po drodze, gdy mijaliśmy innych idących do szkoły często widziałem pewną ciekawą scenę. Otóż idzie sobie dwóch dorosłych i gadają. Po polsku. Za nimi idzie dwójka dzieci, które też ze sobą gadają. Po angielsku. W szkole jest duża przerwa, podczas której dzieci najpierw jedzą lunch, a potem wychodzą pobawić się na zewnątrz. Wiem o tym i widzę, co się tam dzieje, bo dwa razy w roku każdy rodzic musi tam odbębnić obowiązkowy dyżur (albo zapłacić grzywnę). Pani wprowadza dzieci do sali gimnastycznej, prosi żeby siadały i jadły. Mówi do nich oczywiście po polsku a dzieci przy stolikach gadają między sobą już tylko po angielsku. Potem, na boisku, nie usłyszysz już ani jednego polskiego słowa.

W jakim języku mówią polskie dzieci urodzone w UK?

Dzieci urodzone w UK mówią bardzo ładnie po angielsku. Mają akcent, jakiego ich rodzice nigdy nie będą mieć. Rodzice ci dzielą się zaś na trzy kategorie językowe. Jedni mówią do dzieci tylko po polsku. Drudzy mieszają. Mówią po polsku, czasem po angielsku. Grupa trzecia mówi do dzieci wyłącznie po angielsku. Jest to grupa najmniej liczna i powiedzmy to sobie szczerze, najbardziej malownicza. W tej akurat grupie znajomość angielskiego jest bardzo marna, za to akcent wyjątkowo egzotyczny. Ludzie ci robią tak prawdopodobnie tylko publicznie, żeby zaszpanować na mieście. W ich mniemaniu jest to cool, żeby wchodząc do sklepu typu Primark wrzeszczeć do dzieci w kalekim i bardzo zabawnym angielskim. Tak czy inaczej, wszyscy ci ludzie przyjechali do Anglii i mieszkają tam. Jedni wrócą do Polski, drudzy nigdy nawet o tym nie pomyślą. Ich dzieci w większości mają brytyjskie paszporty. Wszyscy oni żyją normalne, codzienne życie, w którym mówią w dwóch językach. Dom, rodzina i znajomi to polski. Praca i świat zewnętrzny, to angielski. Są też rodziny dwujęzyczne, w których z ojcem mówi się po angielsku a z mamą po polsku (lub odwrotnie). I nie ma w tym wszystkim nic złego. Jak wcześniej powiedziałem, dla dzieci z tych wszystkich rodzin angielski z czasem stanie się językiem pierwszym, bo żyją nim i w nim myślą. Jest dla nich łatwiejszy i bardziej naturalny, więc i w sumie nic dziwnego, że wolą w nim mówić.

W domu mówimy tylko po polsku

Mówię do syna tylko po polsku, choć potrafimy wpleść angielski i czasami nieźle sobie pożartować dwujęzycznie. Kiedyś próbował do mnie mówić po angielsku, ale szybko go poprawiłem i przestał. Już wie, że domu tylko polski. Na zewnątrz niech sobie robi, co tam chce. Czasami jest to dość ciekawe, bo czyta książkę po angielsku a opowiada mi co przeczytał już po polsku. I nieźle mu idzie, cwana bestia! Przy obcych mówię do niego po angielsku i on nie ma z tym problemu, błyskawicznie się przestawia i wszystko idzie gładko. Zrozumiał, że w towarzystwie wron grzecznie jest krakać jak i one. A u siebie można krakać po swojemu.

Odprowadzając go do polskiej szkoły słyszałem kiedyś taki dialog:
    - I’m hungry.
    - Masz tu bułkę.
    - But I don’t want a bread roll. I want something else.
    - Nic innego nie ma. Zaczekaj aż dojedziemy do domu.
    - But I’m hungry now!
    - Przestań wydziwiać! Jak dla mnie, to możesz w ogóle nie jeść…

I tak dalej. Zostawmy scenę w tym momencie. Ważne jest jedno: dziad swoje a baba swoje, w dwóch językach jednocześnie. Wiecie co? Strasznie mnie to kiedyś złościło. Myślałem sobie, że czym skorupka za młodu nasiąka, tym na starość trącić będzie. Wiedziałem, że te dzieciaki nie będą w przyszłości mówić po polsku do nikogo, skoro już teraz do własnych rodziców mówią po angielsku. Za kilka lat zapomną, jak się mówi po polsku, bo organ nieużywany zanika. Oczywiście, będą wszystko rozumieć, ale mówić już im się nie będzie chciało, a tym babrdziej czytać. Bo po co się wysilać, skoro nie ma dla kogo i po co?

Dlaczego urodzeni w Anglii Polscy mieliby mówić po polsku?

Niby zawsze trochę to rozumiałem, bo urodzeni w UK, tam mieszkają i uważają, że są British (w czym zresztą utwierdzają ich rodzice). Polska tych dzieci ich nie interesuje, nigdy tam nie wrócą, a jeżdżą tylko dlatego, że rodzice ich ze sobą włóczą. Jak już tam są, to narzekają, że jedzenie nie takie, że telewizja dziwna, że u nas to jest inaczej… Z dziadkami też sobie niespecjalnie pogadają, bo dziadek po angielsku nie bardzo i mama tłumaczyć musi. A że dziadek się dziwi? Dziadku, przecież Ewan jest British, do szkoły tam chodzi i tak dalej, on po angielsku woli, więc po co go stresować?

Polacy na obczyźnie

Z drugiej strony strasznie mnie to wkurzało. Polacy na obczyźnie celebrują swoją polskość. No, może celebrują to za wielkie słowo, ale starają się żyć “po polsku”. Obchodzą święta, chodzą do kościoła, zapisują dzieci do polskich szkółek i prowadzą je do Pierwszej Komunii. Kupują w polskich sklepach, oglądają polską telewizję i tradycyjnie nabijają się z tubylców, ich zwyczajów i kultury. Na wakacje jeżdża do kraju odwiedzić rodziny i gotują w domu polskie zupy. Generalnie wyglądają i zachowują się jak na Polaków przystało. Dlatego bardzo dziwiło mnie to zapominanie o języku ojczystym.

Pokolenie bez nazwy (kto jest stracony dla Polski)?

Często nadaje się pokoleniom nazwy, tak sobie myślałem. Pokolenie X, Y, Z czy Kolumbowie. Tych tutaj małych poddanych królowej najbardziej chciałem nazwać “Stracone Pokolenie”, ale nie mogłem, bo takie pokolenie już było. Nie miałem dla nich dobrej nazwy, ale wiedziałem, że te dzieciaki są stracone dla Polski. Dzięki niefrasobliwości swoich rodziców tracą powoli swoją narodową tożsamość i wyrastając w UK, zastępują ją inną, lokalną tożsamością. Do Polski już przecież nie wrócą, a ich dzieci nie bardzo będą wiedzieć, gdzie ta Polska właściwie leży (kiedyś w Irlandii usłyszałem od tubylca: Polska? To gdzieś na północ od Chin, prawda?). Na przestrzeni zaledwie jednego pokolenia polskość zostanie z nich wymazana, za zgodą i przyzwoleniem ich rodziców i opiekunów. A może to i dobrze, myślałem? Ci, dla których europejczyk Chris z Croydon jest lepszy niż Krzysiek z Ciechanowa nie są Polsce do niczego potrzebni. Stary kraj da sobie bez nich świetnie radę. Bolało mnie tylko, że gdy inne narody walczą o podtrzymywanie swojej tożsamości, Polacy tak łatwo ją rozmieniają.

Potem mnie olśniło. Nie muszę tego pokolenia w żaden sposób nazywać. Nie ma po co. Może są straceni, ale w sumie dla kogo? Dla Polski? Przecież ja też jestem dla Polski stracony. Wyjechałem 17 lat temu i wracać nie zamierzam. To znaczy, w zasadzie zamierzałem, tak naprawdę w tym roku, ale po drodze wypadła ta Serbia i się odwlekło. A za kilka lat, kto wie co będzie i gdzie wszyscy wylądujemy. To co, jestem stracony, czy nie? Gotuję te polskie zupy, ale rzadko tam jeżdżę, moje dzieci też rzadziej niż powinny, żeby więzy rodzinne podtrzymać. I co? Czy Polsce na mnie zależy? Czy jestem jej do czegokolwiek potrzebny? Po tylu latach już chyba nie. Czy się rozmieniłem, poprzednio czepiając się tych wszystkich ludzi w Anglii?

Moje córki

Oprócz syna mam też dwie córki. Zawsze traktowałem ja tak samo, jak syna. W domu mówiliśmy i mówmy do nich tylko po polsku i gotowalimy im te same zupy. Z jakiego nieznanego mi powodu, moje dwie czterolatki odpowiadają tylko po angielsku. Mają problemy językowe. Nic dziwnego. W domu po polsku, w szkole po angielsku, do tego jako bliźniaki mają swój własny, unikaly bełkot. A teraz w Serbii doszedł jeszcze czwarty, całkiem zabawny język, w którym wiele słyszą i oglądają bajki w telewizji. Trudno się nie pogubić. I co? Wyszedłem na głupka. Czepiałem się o te językowe zbrodnie, o zaprzedanie samego siebie i teraz ktoś patrzy na mnie i uśmiecha się z lekceważeniem. Idę z całą trójką do szkoły, mówię do nich w dwóch językach, syn do mnie po polsku, a z małych wylewa się jak z betoniarki, wszystko przemieszane.

Mój Maksik chodził do szkoły w UK przez siedem lat. Po angielsku mówi super. Po polsku też super. Czyta w obu językach, choć pisze jednak lepiej po angielsku. Prześladowałem go polską szkołą, religią, Komunią, Kościołem, regularnym czytaniem w domu i poprawianiem błędów językowych. Wszystkich karmiłem i karmię międzynarodowo: pizzą, makaronami, chińszczyzną, ale i żurem, szczawiówką, kotletem. Tu, w Belgradzie nie ma polskich szkoł. Nie mam gdzie zapisać dzieci, a sam się niestety na nauczyciela nie nadaję. Brakuje mi po prostu cierpliwości. Jest szansa, że moje dziewczyny będą po polsku rozumieć, ale już czytać i pasać to nie za bardzo.

Będzie, jak ma być

Chyba mi to już zwisa. Niech się dzieje, co chce. W domu zawsze będziemy mówić po polsku, a dziadkom jakoś się przetłumaczy. Zostawmy patos. Wystarczy o zapominaniu, wymazywaniu, o tożsamości i narodowych schizach. Odpuszczam też tamtym rodzicom w Anglii, bo sam jak widać robię to samo. Nie wiem, co moje dzieci będą robiły w życiu. Nie wiem, gdzie wylądują. Wiem, że ten kto zna dwa, czy trzy języki, jakiekolwiek by one nie były, jest bogatszy od tego, który zna tylko jeden. Niech moje dzieci pędzą w życie tak, jak chcą, cała trójka. Nie chcę być tym, który już na starcie podkłada im nogę i nie mam też zamiaru wpędzać ich w jakiekolwiek kompleksy.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Piętnasty patrzy z kąta

Monolog zapomnianego dnia w brudnym świetle listopada. Oficjalnie to tylko kolejny dzień w kalendarzu. Nieoficjalnie — zapomniany lokator czasu, który od lat obserwuje, jak inne daty tańczą na jego ciszy. Nikt nie bije mu braw, ale wszyscy przechodzą przez niego. A on czeka. I pamięta. MONOLOG PIĘTNASTEGO Siedzę w kącie kalendarza jak nieudany lokator, jak plama po kawie, której nikt już nie próbuje zetrzeć. Piętnasty Listopada. Bez bohaterów, bez katastrof, bez nachalnej świętości. Nikt nie celebruje mojego istnienia — może poza tym jednym gołębiem, który zdechł pod przystankiem. Nic, tylko stęchłe powietrze, mokra kurtka i ktoś, kto znowu zapomniał wyrzucić śmieci. Pachnę tanim papierosem i cichą rezygnacją. Jedenasty znów urządza karnawał na grobach. Wciąga historię za włosy, pudruje jej kości i każe tańczyć walca w rytm werbli, o które nikt nie prosił. Flagami wachluje trupy, a orkiestra duchów gra hymn na pękniętych żebrach. Dwunasty przeżuwa wspomnienia po spadających gwiazdach j...

Moralność świniowata

W języku polskim istnieje taki popularny zwrot jak moralność Kalego . Głęboko zakorzeniony, zszedł prosto z kart powieści Henryka Sienkiewicza. Ciekawe, czy w szkołach jest jeszcze „W pustyni i w puszczy”? Ciekawe, czy w tych dziwnych czasach w ogóle można jeszcze takich słów używać? Może być, że obecnie nie jest to zbyt politycznie poprawne dzieło. Podobnie jak film, którego oglądanie mogłoby zapewne grozić utrwalaniem pewnych stereotypów. Ale ja w sumie nie o tym. Pozwólmy wypowiedzieć się autorowi: Pojęcia o złem i dobrem miał także aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa: — Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek — Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek. — Doskonale! — zawołał Staś — a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: — Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy. Moralność Kalego Jest to frazeologizm, który oznacza nic innego, jak tylko podwójną mora...

Żalnik

All Saints’ Day. Allerheiligen. La Toussaint. Tutti i Santi. Día de Todos los Santos. Mindenszentek napja. Svátek Všech svatých. Svi sveti. Ziua Tuturor Sfinților. Araw ng mga Santo. Czyli: nasze rodzime Wszystkich świętych, tradycyjnie celebrowane pierwszego listopada. Definicja: jest to czas, gdy „chodzimy na groby” (ci bardziej tradycyjni), lub nie (ci bardziej nowocześni) i wspominamy naszych bliskich (lub trochę dalszych), których już między nami nie ma, czyli tych, którzy opuścili już ten łez padół i przenieśli się do lepszego świata (takie jest powszechne mniemanie) i wolni od ziemskich zmartwień pasą się spokojnie na niebiańskich łąkach. W niektórych krajach, tych niepoważnych (według oficjalnej propagandy), jest to poważne, podniosłe święto. W innych karach, tych bardzo poważnych i poważanych, takiego czegoś już praktycznie nie ma. Jest coś w stylu zakładania masek, wycinania dyniek, czy łażenia po domach i żebrania o cukierki. To taka zabawa, nic poważnego, nic zdrożnego, ale...

Świat wielowarstwowy

Oto mamy świat, w którym codziennie nas straszą. Media karmią lękiem, polityka podsyca psychozę, a my – zajęci przetrwaniem – tracimy zdolność logicznego myślenia. PIERWSZA WARSTWA Na początku proponuję popatrzeć na to. Wklejam link . Dobrze by też było skopiować sam tekst, bo rzeczy w internecie mają dużą łatwość znikania, ale jest za długi (zresztą to tylko fragment, bo reszta tekstu dostępna po opłaceniu subskrypcji). Wkleję tylko kilka fragmentów, jakby co, jakby coś znaczy poznikało… „Straszą nas każdego dnia.  [...]  Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna.  [...]  Włącza pan telewizor i co? Czuje pan wojnę? I wojenną propagandę? – Jak tylko wcisnę guzik, swąd po pokoju się roznosi, zapach prochu, amunicji, trupa i czego tam jeszcze. Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna. Dziwna mieszanka – owszem, dziennikarze autentycznie się nakręcają, powrócił jakiś rodzaj oszołomstwa, dawno przecież wyśmianego. To bardzo widoczne w ich reakc...

Wrześniowy

I znowu pierwszy września. Czas śmiga nieubłaganie i naprawdę nie wiem, jak on to robi, że pędzi do przodu i jednocześnie zatacza koła. Dopiero był Sylwester, potem święta, koniec roku szkolnego i piękny, bo zasłużony, wakacyjny wypoczyn. A teraz znowu nadszedł czas szkoły. Kończą się wakacyjne wybryki. Życie wraca na swoje zwykłe, ustalone tory. Pisałem już kilka razy o ciężkim życiu rodzica. Niezmiennie ciężkim, odpowiedzialnym i wyczerpującym. A skoro pisałem, to już wystarczy. Bo na dwoje babka wróżyła. Mnie pierwszy września jawi się jak powrót do normalności. Wakacje nie są normalne. Człowiek, który opiekuje się dziećmi i jednocześnie próbuje pracować z domu, potrzebuje jednak trochę tego czasu, żeby… no właśnie, coś popracować. Dlatego tak ważne jest te kilka godzin, kiedy dzieci nie ma: tylko wtedy jest szansa coś zrobić. A i tak wychodzi średnio, bo z tego czasu trzeba odjąć zakupy, sprzątanie i gotowanie dla dziatwy, więc per saldo czasu zostaje niewiele. Człowiek ma tę ciągł...