Przejdź do głównej zawartości

Jak polubić coś, czego się nie lubi

Historia ta, jak wiele innych, zaczyna się od papieru toaletowego. No dobrze, może nie aż tak wiele historii zaczyna się w ten sposób, ale ta właśnie o tym będzie. Przynajmniej w jakimś stopniu.

Jest wiele rodzajów papieru toaletowego. Mięciutkie jak jedwab albo te bardziej szorstkie, z poślizgiem lub bez, pachnące, gładkie lub wytłoczone, kolorowe, z nadrukami, grube, cienkie, wielowarstwowe. Nie ma sensu się w to zagłębiać a to, co kto lubi i dlaczego, niech pozostanie za zamkniętymi drzwiami łazienki. Dla mnie w tej chwili ważny jest inny podział, bardzo przyziemny. Zasadniczo bowiem papiery dzielą się na mięciutkie, rozkosznie pieszczące każdy zakamarek papiery typu “pupuś” i szorstkie, bezlitosne papiery typu “dragon”.
Na marginesie wspomnę, że teraz prawdziwych “dragonów” już nie ma. Odeszły w niebyt razem z
latami osiemdziesiątymi. A działo się wtedy...

Czysty luksus

Papier toaletowy był luksusem. Stało się po niego w ogromnych kolejkach, można było ewentualnie dostać go na przydział w zakładzie pracy lub w nagrodę, za oddanie do skupu wymaganej ilości surowców wtórnych. Nie bardzo było go też czym zastąpić. “Trybuna ludu”, “Dziennik Zachodni” czy “Żołnierz Polski”, nawet pomięte, słabo się nadawały.

Nie tęsknię za tymi chwilami. Ówczesny papier był szaro-beżowy, o bardzo pomiętej fakturze, z wyraźnie widocznymi niedomielonymi kawałkami drewna i kory, czasami całkiem sporej wielkości. Muszę jednak przyznać, że całkiem dobrze “zbierał” (prawdopodobnie dzięki swej porowatości), choć używając go płakało się nie tylko ze szczęścia. Wystarczy tych wspomnień.

Reklama rzecz mocna

Może widzieliście tę reklamę.
Siedzi sobie przy szachach w górzystej okolicy dwóch gości ubranych jak Szkoci z “Braveheart”, choć to podobno jest z “Game of Thrones”. Mają obok siebie dwa papiery toaletowe. Jeden z nich pokazuje na papier i mówi “lubimy ten”. Papierem jest Andrex i pokazuje się napis “Andrex w Morrisons £5.25 za dziewięć sztuk”. Potem facet pokazuje na drugi papier i mówi “i ten też lubimy”. Jest to Softest; pojawia się napis “Saxon w Aldi £2.79 za dziewięć sztuk”. Potem smok spoza kadru zieje ogniem i gościu mówi “ale tego nie lubimy”. Pojawia się plansza z napisem “Aldi. Jak znane marki, tylko taniej”. I dodatkowa informacja, że można oszczędzić ponad 45%.

Prosta rzecz, która ma nas zachęcić do zmiany sklepu, marki czy upodobań. Bardzo często działa i działać powinna, bo informacja to przecież pieniądz - jeśli nie wiemy, że coś tańszego gdzieś tam istnieje, to nie możemy tego kupić. Naturalne jest, że chcemy takie rzeczy wypróbować, bo po co płacić więcej, jak można płacić mniej?

Powiem jeszcze, że Aldi w UK to duża sieć. W Polsce to tylko jeszcze jeden mały sklepik sprzedający te same, ogólnodostępne marki. W UK Aldi jest marką. Ma na składzie trochę wszystkim znanych rzeczy, oraz całą masę swoich produktów, takich jak wspomniany powyżej papier Saxon.

Aldi

Początkowo byłem tam ze dwa razy i mi się nie podobało. Wybór był znacznie mniejszy niż w wielkich supermarketach i te towary jakieś takie... Potem moja mama dołożyła trochę do puli niechęci, bo kupowała tam kilka razy najtańszy i najbardziej podły chłam. Przełom nastąpił, jak urodziły mi się bliźniaki. Ktoś powiedział, że mają tanie i niezłe pieluchy. Jako że mam Aldiego blisko siebie, postanowiłem spróbować, bo Pampersy są dobre, ale zabójczo drogie, inne marki jakie próbowałem nie sprawdziły się, a bliźniaki, niestety, potrzebują tego towaru sporo.

Byłem zaskoczony jakością. Pieluchy okazały się lepsze niż Pampersy. Tak samo serwetki do pucowania małych pupek - rewelacja! Cena? Pieluchy ponad dwa razy tańsze. Serwetki jeszcze lepiej. Przyznaję, że przy okazji zrobiłem też inne zakupy, żeby wypróbować więcej rzeczy. Ostatnimi czasy ceny poszły mocno w górę i dało się zauważyć, że kiedyś za £50 wynosiło się z supermarketu typu Sainsbury lub Tesco cztery siaty, teraz wynosi się ledwo dwie... Nie wszystko w Aldim było super. Chemia - ogólnie do bani, może poza tabletkami do zmywarki. Wybór był marny, i to był problem, bo gdzie w Sainsburym było czegoś czternaście rodzajów, tu były tylko dwa, ale ogólne wrażenie było bardziej niż pozytywne. Nabiał, mięso, pieczywo, warzywa i owoce - wszystko to w dobrej jakości, a co więcej trzeba niż to, żeby twój rachunek za żywność zmniejszył się o około 30 procent? Że czasami sól mniej słona, a cukier mniej słodki? Że parówka gorzej smakuje, czy musztarda bardziej kwaśna? Do pewnych rzeczy można się przecież przyzwyczaić, wystarczy tylko używać ich odpowiednio długo i przy okazji patrzeć na rachunki. Homo sapiens ma zadziwiającą zdolność do przystosowania się. Przystosuje się do niemalże wszystkiego, szczególnie gdy to coś ma mniejszą cenę.

Nasze ulubione marki

Prawdą jest, że wszyscy mamy swoje ulubione towary lub marki i czasami ciężko się od nich oderwać. Dla mnie jest to na przykład majonez Dekoracyjny marki Winiary i paluszki Lajkonika. W tej kwestii nie lubię substytutów i już. Co nie znaczy, że nie mógłbym się do produktu zastępczego przekonać. Wiem, że jest to możliwe, tyle tylko, że w tym wypadku ja po prostu zrobić tego nie chcę. I tu przechodzimy do sedna sprawy, czyli do tego, jak polubić to, czego polubić teoretycznie nie możemy lub nie chcemy. A to prowadzi nas prosto do początku tej opowieści: do papieru toaletowego.

Przez długi czas miałem swoją ulubioną markę, nie powiem co to jest, ale było miękkie, pachnące, lekko perforowane i kupowało się to cudo z półki znanego supermarketu za niecałe £4 (dziewięciopak). Przyjemność kosztowna, szczególnie przy dużej rodzinie i okazyjnie przyjmowanych gościach, którzy, według moich obserwacji, gdy tylko nie są na swoim, wtedy słodzą, smarują masłem i pucują ile wlezie. Podczas wizyty w Aldim zobaczyłem owego Saxona z reklamy, który kosztował £5.89 za… 18 sztuk! Postanowiłem go wypróbować i powiem szczerze, że zawiodłem się. Nie było to nic szczególnego. Papier był jakiś taki sztywny, niby perforowany ale jakoś wcale nie układał się w dłoni, miał mniej warstw i nie dawał tego szczególnego poczucia komfortu, tak ważnego dla kogoś, kto nie cierpi publicznych toalet i zawsze się stara donieść do domu. Używałem jednak wytrwale, bo jak już zapłaciłem to nie było wyjścia. Rodzina nie podzielała moich wątpliwości, znalazła papier całkiem znośnym, ja jednak zakończyłem ten przykry epizod szybko wracając do mojej ulubionej marki.

Gdy skończy ci się papier toaletowy 

Pewnego razu skończył się papier. Nie wiem jak to się stało, nie dopilnowaliśmy i już. Na swoją obronę powiem, że mając bliźniaki, gdy oboje rodzice pracują na pełen etat i mają jeszcze dziewięciolatka do ogarnięcia, sytuacje takie nie są niczym niezwykłym. Często czegoś w domu brakuje, bo po prostu nie ma kiedy iść na zakupy. Może zresztą powinienem powiedzieć, że “prawie skończył się papier”, bo na dnie szafki było coś, co leżało tam od bardzo dawna, mniej więcej od czasu wypraw mojej mamy do różnych “funciaków” i tylko z grubsza przypominało papier toaletowy. Nie było jednak rady, trzeba było tego czegoś użyć. Było to wyzwanie.

Rzecz była cieniutka, niemalże przezroczysta, licha w dotyku i wąska. Była jak te rolki znane z toalet na dworcach, lotniskach i w supermarketach, przemysłowe, jak je nazywam, które nie nadają się do niczego. Byliśmy wytrwali. Pucowaliśmy zgodnie, narzekając. “Przemysłówek” było sporo, więc trochę nam zeszło, a potem jakoś tak wyszło, że znowu zrobiliśmy zakupy w Aldim i znowu przynieśliśmy wspomnianego wcześniej Saxona. Tym razem papier okazał się niebiański. Był wszystkim, co można sobie wymarzyć. W porównaniu z “przemysłowym” był alfą i omegą. Prawdę mówiąc, ciągle go używamy. W ten sposób coś, co początkowo wydawało się chłamem, niespodziewanie zyskało na jakości. Oczywiście dobrze zdawałem sobie sprawę, gdzie jest granica i nigdy już nie wróciłem do mojej poprzedniej, ulubionej marki, ale to właśnie wydarzenie podsunęło mi pomysł na ten tekst. Postanowiłem podzielić się tą prostą receptą na to, jak nie tylko przyzwyczaić się do czegoś, co wydaje nam się gorsze od tego, co normalne używamy, ale jak to wręcz polubić.

Jak coś polubić

Krok pierwszy - zaczynamy od używania tej rzeczy, na którą chcemy przeskoczyć. Jako, że jakość jest tutaj średnia, rzecz nam się nie podoba i nas szybko wkurzy. 

Krok drugi - przestawiamy się na rzecz jeszcze gorszą, ale naprawdę powinno to być samo dno, o którym normalnie nigdy byśmy nie pomyśleli. Zaciskamy zęby i męczymy się przez jakiś czas. 

Krok trzeci - przerzucamy się z powrotem na rzecz średnią i wtedy staje się cud. Niespodziewanie zamienia się ona w coś, co nam odpowiada i zaczynamy ją zachwalać innym. 

Krok czwarty - nagrywamy to, co o tej rzeczy opowiadamy żonie (mamie, przyjacielowi czy kochance, obojętnie) - tylko po to, żeby tego później posłuchać i zdziwić się, jakie pierdoły można wygadywać na temat czegoś, na co jeszcze miesiąc wcześniej ciężko było spojrzeć. 

Ot i cała recepta. Nie wierzycie, że działa? Działa. Można ją zastosować absolutnie do wszystkiego. Zróbcie prostą symulację! Moja dziewczyna nie podoba mi się... Samochód, którym jeżdżę jest kiepski... Mój telewizor ma za mały ekran... Ta kawa nie smakuje tak, jak powinna...

Zdolność do adaptacji

Ludzie mają zadziwiającą zdolność do adaptacji. Cecha ta jest jedną z tych, które pozwoliły nam przeżyć jako gatunkowi i dzięki niej ciągle trwamy, mimo że przecież mamy dość burzliwą i nieprzyjemną historię. Człowiek potrafi przyzwyczaić się do niemal wszystkiego. Najpierw nie lubi, ciska się i marudzi, narzeka, buntuje się. Z czasem przywyka i akceptuje. Słyszę tych, co mówią, że nie do wszystkiego da się przywyknąć, nie wszystko można zaakceptować. To prawda, ale spójrzmy na to tak - często nie ma wyboru. Musimy wziąć, co nam los daje i żyć z tym. A obok nas dorastają inni. Ci, którzy urodzili się w tym świecie, akceptują go od razu, bo jest to ich świat. Innego nie znają i nie mają go z czym porównać, więc wszystko co widzą, jest dla nich tym, czym jest. Jest normą i nie mają zamiaru tego kwestionować. Jednocześnie starsi się starzeją i w końcu wymrą, a młodzi nigdy nie będą grzebać w przeszłości, bo to ich nie interesuje. I w końcu nikt już nie będzie pamiętał, że kiedyś, dawniej, opakowania były większe, że szynka bez konserwantów smakowała lepiej, że powietrze pachniało, że w nocy słychać było kumkanie żab a w dzień darły się stada wróbli. Że, aby z kimś pogadać, trzeba było do niego pójść, że można było nazywać rzeczy po imieniu i że był kiedyś papier toaletowy, który mógł porysować ci dupę.

Nie wymyśliłem tego wszystkiego, sprzedaję to tylko w nieco innej formie. Okruchy można znaleźć wszędzie. Czasem więcej niż okruchy, jak w niezrównanym “Roku 1984” Orwella. Nieco bliżej - Marek Huberath i jego “Kara większa” (Nowa Fantastyka, 7/91), nie tylko o tym, ale nie mogłem się powstrzymać. Kto nie zna, niech sięgnie, naprawdę warto.
Klasyka, czyli literatura obozowa. Borowski, Herling-Grudziński, Sołżenicyn, Grzesiuk i wielu, wielu innych autorów.
A kto pamięta, co powiedział Nivellen do wiedźmina w opowiadaniu “Ziarno prawdy” (opublikowanym po raz pierwszy w “Nowej Fantastyce”, 3/89, bo gdzieżby indziej)?

“Nauczyłem się to znosić”, powiedział, “przyzwyczaiłem się. Jak się pogorszy, też się przyzwyczaję”.

Uwierzcie mi, można przyzwyczaić się do wszystkiego. Niestety, wiedzą to także ci, co nami rządzą i wiedzą, jak to wykorzystać.




Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Odzależnienie

Pamiętam, te czasy, gdy zakładałem sobie pierwsze konto mailowe. Dawno temu to było, gdy internet był już poniekąd powszechny, ale ludzie jeszcze nie do końca wiedzieli, jak i po co z niego korzystać. Tak samo było z pocztą elektroniczną. Wszyscy zakładali konta, ale nikt do nikogo maili nie pisał. Świat dopiero zaczynał się zmieniać. Ludzie mieli telefony Nokia, cierpliwie stukali do siebie esemesy i grali w węża. Od samego początku byłem „człowiekiem Interii”. Oprócz tego były jeszcze dwa główne portale: WP i Onet. Teraz jest ich cała masa, wszystko i wszyscy mają swoje strony, ale jeśli chodzi o internetowe miejsca typu „1001 drobiazgów”, ciągle, już od tylu lat, najbardziej liczą się te same trzy. Lubiłem Interię. Tam miałem konto, tam czytałem wiadomości „z kraju i ze świata”. Zawsze wydawała mi się lepsza od innych, choć to kwestia gustu, sensowniej ułożona i bardziej przejrzysta, z lepszą, czytelniejszą strukturą. Nawet teraz tak jest. Wszystko ma tam swoje miejsce, podczas gdy ...

Podróż w czasoprzestrzeni

Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże. Serbia ma swoje dziwactwa Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i...

Radość nieszczególna

Mamy oto środek czerwca. Piękny to czas, pod wieloma względami, choć pod innymi jest to czas typu „na dwoje babka wróżyła”. Jedni się szczerze cieszą, inni cieszą się nieszczególnie. Gdy byłem młody, uwielbiałem środek czerwca. Ten powiew radości, gdy nie jest ważne, jakie będą oceny na świadectwie, nie jest ważne, ile starzy będą o nie sapać, bo wakacje za pasem. A wakacje, wiadomo, szał i luzik. Teraz, gdy jestem dużo starszy, wiem, że moje dzieci tak samo do tego podchodzą, bo cały czas pytają, ile jeszcze do końca szkoły. Ja, jako rodzic, truchleję. Dla mnie wakacje to taki mały, osobisty koszmar, gdy mam całą trójkę na łbie od rana do wieczora, bo przecież wiadomo, że jedyną radością z posiadania dzieci są te krótkie momenty, kiedy są w szkole. Gdy są w domu, wszystko idzie inaczej. Kiesyś to się działo! Gdy wybrzmi ostatni dzwonek, człowiek był wolny. Wszyscy stawaliśmy się wtedy wolnymi ludźmi, teoretycznie uwolnionymi od okowów, choć w praktyce wielu z nas musiało wtedy jeździć...

Kołem się toczyć

Minuta po północy, 1 czerwca 2025. Dziś druga tura wyborów prezydenckich. Oczywiście jeszcze nie znam jej wyników. Wy, którzy czytacie ten tekst później, wszystko już wiecie. Ja, w tym momencie, wiem tylko jedno: zaskoczenia żadnego nie było, nie ma i nie będzie. Udowodniły to wyniki pierwszej tury. Mówiąc krótko: Polacy sami wybrali i sami za to zapłacą. Historia kołem się toczy i to koło bezlitośnie miażdży. Szkoda, że za głupotę rodziców zapłacą nie tylko ich dzieci, ale jeszcze prawnuki owych dzieci. Potencjalnych, bo demografia kuleje i może być, że niedługo nie będzie komu płacić. Tak czy inaczej, panuje tak zwana cisza wyborcza i z tej okazji warto porozmawiać o czymś zupełnie innym. Jako że jest pierwszy czerwca, czyli Międzynarodowy Dzień Dziecka, proponuję porozmawiać o dzieciach. Historia się zaczyna Zaczyna się tak: kupiłem synkowi kosz (taki do koszykówki) na urodziny. Co prawda syn urodził się w sierpniu, ale wyraził chęć otrzymania wcześniejszego prezentu („bo inaczej st...

Piętnasty maja: trzy dni przed Godziną W

Dziś 15 Maja. Dzień, jak każdy inny, bo w gruncie rzeczy wszystkie dni są podobne. Kto, poza tymi, którzy mają dziś urodziny, wie, co zdarzyło się piętnastego maja? Bo przecież coś musiało, prawda? Wynika to z czystej i logicznej matematyki: ludzkość istnieje już długo, a dni w roku jest tylko 365. Siłą rzeczy coś ważnego musiało się wtedy wydarzyć. Chcecie wiedzieć, co? Anne Boleyn Dnia 15 maja Anno Domini 1536 Anne Boleyn, druga żona Henryka VIII została skazana w procesie, w którym zarzucano jej między innymi cudzołóstwo, kazirodztwo z jej bratem Jerzym i zdradę stanu (spisek mający na celu zabicie króla). Matka Elżbiety I i królowa Anglii cztery dni później zostanie ścięta. Jakie to ma dla nas znaczenie? W sumie niewielkie. Jest to jeden z tych licznych przypadków, gdy psychopatyczny kretyn robił to, co mu się podobało w imię swoich własnych, dziwacznych i niezrozumiałych celów. Robił to tylko dlatego, że mógł. A mógł, bo miał władzę, z której korzystał w nie mniejszym stopniu, niż...