Przejdź do głównej zawartości

Korporacja

Pora się przyznać. Odszedłem z pracy. Po trzynastu latach pracy dla korporacji zamknąłem za sobą drzwi do tego świata. Mam nadzieję, że ostatecznie.

Kim byłem

Nikim ważnym. Pracowałem w wielkim sklepie i byłem tam managerem działu, który robił prawie osiem milionów funtów obrotu rocznie. Byłem kółkiem w maszynie, odpowiedzialnym za ogromną ilość spraw, mającym masę obowiązków, syfu i stresu, Malutkim trybikiem, które łatwo jest wymienić, gdy za dużo pyskuje.
    Pod sam koniec już mi zupełnie nie zależało. Podczas rozmowy oceniającej powiedziałem swojemu szefowi, że nie mam już motywacji, że mi nie zależy. I że gdybym był swoim szefem, to bym sam siebie zwolnił. Naprawdę mi wisiało. Łaziłem tam jeszcze tylko dlatego, że mi zależało na moich ludziach. Wiedziałem, że oni pracują tylko dla mnie i że jak pójdę, to nikt o nich nie zadba. Zresztą, zawsze byłem bardziej dla ludzi, niż dla biznesu. Nie interesował mnie system, choć cały czas musiałem robić dobrą minę i uśmiechać się, kiedy tego ode mnie oczekiwano. Nie lubiłem kopać innych w dupę, a to się niestety w takim świecie bardzo nie podoba. Korporacja oczekuje od swojego managera innego zachowania.
    Boże, jak ja nienawidziłem tej głupiej roboty. Od pierwszego dnia wiedziałem, że się do tego nie nadaję. Że chciałbym robić coś innego, coś, co miałoby chociaż trochę sensu. 

Dlaczego tyle wytrwałem

Nie wiem, dlaczego.
Często się teraz nad tym zastanawiam.
Czasami człowiek siedzi w miejscu i jakoś tak nie może się ruszyć. Przywyka i trwa. Przywyknąć można przecież do wszystkiego.
    Czy miałem jakąś motywację? Poza finansową, choć pieniądze w gruncie rzeczy nie były aż tak znowu duże? Chyba najbardziej motywowała mnie stabilizacja. To, że nie stracę pracy, bo firma jest niezatapialna. Wygodnie mi było, bo płacili o czasie a w porównaniu z innymi miejscami były tam dość znośne warunki i nie pomiatali tak człowiekiem, nie kopali w dupsko za każde przewinienie. Potem, gdy pojawiły się dzieci, doszło tak zwane flexibility. To, że możesz chodzić sobie jak chcesz i nikt nic nie mówi. Sam ustawiasz sobie grafik, jak się spóźnisz, to zmienisz sobie w komputerze, a jak chcesz jednego dnia iść wcześniej, to innego dnia odrobisz. Taka mała wolność, to czasami bardzo wiele. Albo to, że jak byłeś chory, ty albo dziecko, to mogłeś po prostu nie przyjść. Wiele firm tego nie toleruje, bo twoje dziecko, to twój problem i radź sobie. Takie właśnie drobne rzeczy czasem sprawiają, że trudno jest cofnąć się o te przysłowiowe kilka kroków, przysiąść i pomyśleć.
    Człowiek przywyka i ja też przywykłem. Było mi źle, ale było mi też wygodnie. Mówi się też, że lepszy diabeł, którego znamy. Ryzyko szukania pracy, zmian, które to ze sobą niesie, skutecznie odstrasza. Po co mi to, mówimy, przecież tu nie jest jeszcze tak źle, przecież inni mają gorzej. Tymczasem taka egzystencja powoli zabija. Człowiek jest coraz bardziej nieszczęśliwy, ale uporczywie tkwi w stanie zaprzeczenia. Nie może spać, choruje, staje się coraz bardziej nerwowy i ciągle nie może się otrząsnąć, bo gdzieś tam w głowie zatrzasnęła się jakaś klapka, której nie można otworzyć. Najlepsze jest to, że cały czas wiesz, że coś jest nie tak i dostajesz od życia masę wszelakich sygnałów, ale ich nie widzisz. Albo widzisz, ale nie potrafisz zrozumieć

Widziałem wiele rzeczy

Ciekawych, dziwnych, głupich. Absurdalnych.
    Widziałem klientów zachowujących się jak bydło. Śmiecących i bałaganiących tak, że to jest ciężkie do uwierzenia. Chamskich i roszczeniowych, traktujących innych z wyższością i pogardą, bo według nich skoro pracujesz w sklepie, to musisz być niewykształconym debilem. Byłem świadkiem, jak klienci bili pracowników, pluli na nich i ich przezywali. Słyszałem niewiarygodne groźby, a na jednej z wieczornych zmian, na szczęście nie mojej, złodziej oblał kwasem ochroniarza, który próbował go zatrzymać przy wyjściu. Oglądałem też z rozbawieniem zajadłą walkę dwóch kobiet, które pobiły się o ostatnią patelnię z wyprzedaży. Zdarzały się i takie smaczki, choć niestety nieczęsto. Zazwyczaj bywało ciężko, ale tak to już jest w tym biznesie. Każdy ci powie, że w sklepie pracowałoby się bardzo fajnie, gdyby nie klienci, bo każdy pracownik uważa klienta za skończonego kretyna i zło wcielone.
A co jest po drugiej stronie? Wcale nie jest lepiej.
    Widziałem ludzi wykorzystujących system, wyciskających go do ostatniej kropli. Pracowników, którzy kłamią w żywe oczy zalewając się łzami, takich, którzy chorują i symulują ile można. Widziałem złodziei, którzy byli wyrzucani a potem skarżyli firmę, że ich nieładnie potraktowano. Byłem otoczonych ludźmi na stanowiskach, takich, którzy sporo zarabiali i nosili głowy sztywno, a żadnemu z nich nie dałbym skosić trawy w moim ogródku. Wielokrotnie byłem świadkiem nepotyzmu, ale takiego wulgarnie chamskiego, że ciężko uwierzyć, a mimo to wszyscy uśmiechali się, jakby nigdy nic. Znałem ustosunkowanych debili, którzy narazili firmę na ogromne straty, a potem ich za to awansowano i do dzisiaj dobrze się o nich mówi. Bo korporacja, to przede wszystkim świat oparty na kłamstwie.

Świat wielu kłamstw 

Wszystko co robimy, robimy dla klientów. Po to, żeby żyło im się lepiej, łatwiej kupowało i żeby byli zadowoleni z jakości zakupów i obsługi w naszym sklepie. To ostatnie nie jest akurat kłamstwem, bo wiadomo, że zadowolony klient wraca, a przecież tak naprawdę liczy się tylko to, żeby klient kupował jak najwięcej i zostawiał u ciebie swoje pieniądze.
    To nieprawda, że “customer is at the heart of everything we do”. Nikt się z klientami nie liczy. Trzeba się do nich uśmiechać i udawać, że zawsze mają rację, ale za zamkniętymi drzwiami ta sytuacja się zmienia. Opowieści i anegdoty o głupocie klientów to krwioobieg każdego wielkiego sklepu. Mówi się o nich z pogardą i okłamuje się ich, kiedy tylko można. Nie ma czegoś na stanie? Nieważne, można wymyślić każdy kit. A jeśli nie wierzą, zawsze można zawołać kogoś wyżej, kto akurat zarządza sklepem i on poprze każde twoje kłamstwo, zwłaszcza jak klient się piekli i trzeba mu pokazać. Bierzesz dane klienta i nigdy nie oddzwaniasz. Nie wiesz, o co pyta? Nie ma sprawy. Zamiast tracić czas na rozwiązanie jego problemu, odeślij go do kogoś innego. Tam też mu nie pomogą, ale kogo to obchodzi, że sfrustrowany osobnik będzie kręcił się w kółko przez kilka godzin? Jego wina, po co przyłazi, zamiast siedzieć w domu?
    Twoi szefowie chodzą i uśmiechają się na to wszystko. Dobrze wiedzą jak to jest, bo sami w większości przez to przeszli, zresztą mają takie samo mniemanie o tych, “którzy płacą nasze pensje”. Tylko mówić im tego otwarcie nie wypada. Patrzą ci w oczy mówiąc, jaki klient jest ważny i że to wszystko istnieje tylko dla niego, a jednocześnie tolerują każdy bałagan, brak zasad, każde kłamstwo i dziury w procedurach, ale niech tylko zapowie się z wizytą ktoś ważny. Albo niech ogłoszą, że wkrótce będzie jeden z wielu audytów, czy którakolwiek z długiej listy ustawicznych kontroli. Wszystko się zmienia. Nagle są godziny i nadgodziny. Wszyscy zabierają się za malowanie trawy na zielono, drukują ceny, wieszają komunikację i wszystko przez chwilę odbywa się tak, jak powinno. A potem szybko wraca do normy, czyli zwyczajowego pierdolnika, w którym ważne jest tylko to, żeby po ośmiu godzinach iść do domu, a dalej to już niech się kto inny martwi.

Czego się nauczyłem 

Cóż, powiem tak (parafrazując). Takie miejsce, taki sklep, ma też w sobie rzeczy dobre, ale w tym momencie chodzi o to, żeby te rzeczy dobre nie przysłoniły nam tych złych. Dlatego je pominę.
Co mi to wszystko dało? Chyba niezbyt wiele.
    Jeśli myśleć w starych kategoriach konia wyścigowego, to zrobiłem masę szkoleń, zdobyłem bezcenne doświadczenia, o wszystkim co robiłem długo by opowiadać na rozmowie o nową pracę, a poza tym rozwinąłem swoje umiejętności zawodowe, jednocześnie wzbogacając się jako istota ludzka, wewnętrznie. I co z tego? Nic. Komu to potrzebne? Kogo, poza innymi szczurami to interesuje? Czy zrobiłem coś interesującego? Pożytecznego dla świata? Dla innych? A może dla rodziny? Opowiem wam o rodzinie. Krótko, bo już o tym wcześniej mówiłem.

Opowieść o dwóch debilach 

Ja i moja żona. Cały tydzień taki sam kołowrót. Jedno z nas w pracy na rano, drugie na wieczór. Ten, który na wieczór opiekuje się synem, potem pakuje go do samochodu i jazda do pracy, gdzie się nim wymieniamy, żeby zdążyć na czas. I tak na zmianę. Pracujemy przeciwne weekendy, a w jedyny dzień wolny w tygodniu jedno siedzi z dzieckiem, a drugie odrabia zaległe godziny, bo przy takim systemie zawsze jakieś były. Łatwiej trochę było, jak mały poszedł do szkoły, ale już na przykład w wakacje znowu spędzał sporą część dnia w samochodzie, jeżdżąc z nami tam i z powrotem. Jak już jechaliśmy w lecie na wakacje, to byliśmy tak zmęczeni, że nie potrafiliśmy się nimi w pełni cieszyć. I wszystko to po to, żeby odrobić swoje trzydzieści dziewięć godzin tygodniowo i nie mieć ani krztyny czasu, żeby go spędzić jak rodzina.
    Później, jak na świat przyszły bliźniaczki, przez cały okres urlopu macierzyńskiego było normalnie. Nagle byliśmy wszyscy razem, ale od początku w zasadzie planowaliśmy, jak to krótkotrwałe szczęście zniszczyć. Mieliśmy taki chytry plan, plan doskonały, że oddamy dziewczynki do opiekunki na pół dnia i jakoś, jeśli się dobrze zorganizujemy, to posklejamy wszystko do kupy. To był maksymalnie debilny pomysł. Zakładał, że gonimy z wywieszonymi językami, szkoła, opiekunka, praca i znowu po to tylko, żeby wyrobić swoje godziny, ciągle się wymieniać, odrabiać i nigdy się nie widzieć. W dodatku na opiekunkę poszłaby połowa mojej pensji. Czasami człowiek tak się zakleszczy, że nie widzi gdzie biegnie.
    Do realizacji tego planu nigdy nie doszło, ale niestety nie dzięki nam. Opiekunka nam odmówiła i musieliśmy wymyślić coś innego. Początkowo byliśmy na nią wściekli, ale teraz widzę, że w zasadzie to powinniśmy jej podziękować. Dzięki niej zaczęliśmy myśleć. Nowy plan był genialny. Zakładał, że ja zetnę godziny o pięć tygodniowo. Finansowo stracę niewiele, cztery razy mniej niż kosztowałaby opieka dla dzieci, a przynajmniej będę je miał w domu, a nie oddam na zatracenie komuś obcemu. W pracy się zgodzili i jakoś nam to zagrało. Po prostu czekałem w domu z dziećmi aż żona przyjedzie i potem spokojnie jechałem sam do pracy, docierałem na wieczór, zostawałem trochę dłużej. Dalej się prawie nie widywaliśmy, ale system działał. Problem był taki, że dalej nie widzieliśmy w tym nic złego. A potem przyszła osławiona pandemia. Dostaliśmy od losu prezent w postaci prawie trzech miesięcy w domu. I wszystko się zmieniło.

Młyn, który mnie zmielił 

Młyn, w którym pracowałem, zmielił mnie. Odebrał mi moją rodzinę i upodlił mnie samego. Zamiast myśleć, robiłem tylko to, co mi kazali i to, co było trzeba. Taka pozorna stabilizacja, pozorne w zasadzie życie pierze ci mózg i wkręca cię w tryby a wszystko po to, żebyś wsiąkał dalej, nie mógł się oderwać i nie miał nawet czasu pomyśleć, że można żyć inaczej.
Zatraciłem siebie. Zacząłem tracić rodzinę, bezcenny czas i życie, które przelatywało mi przez palce, od pierwszego do pierwszego. Otworzyły mi się w końcu oczy i dzięki ci za to Panie. Lepiej późno, niż wcale.

Motto, które pamiętam do teraz 

Dawno temu, jeszcze w Irlandii, pracowałem w fabryce. W kącie hali maszyn stał barak naszego managera produkcji, Michaela. Pewnego razu po coś tam poszedłem, już nie pamiętam po co. Za biurkiem szefa, na ścianie, wisiała ordynarna kartka A4. Zwykły wydruk z komputera, przyklejony strzępami taśmy. Było na niej motto, które widziałem już wcześniej, a później widywałem je bardzo często, czasami w nieco odmienionej formie. Z pozoru banalne.

Jeśli nie tworzysz własnej rzeczywistości, rzeczywistość tworzy ciebie.

Utkwiło to we mnie i jakoś do tej pory pamiętam akurat tę scenę.
Wiem, że dokładnie tak jest. Albo tworzysz własny świat, własne reguły, albo musisz grać według reguł wymyślonych przez innych. Dookoła pełno jest takich, którzy chętnie powiedzą ci, jak żyć. Wiem to. Wierzę w to. A jednak zapomniałem o tym na dobrych kilkanaście lat.

Teraz jest dobrze 

Jestem tu i teraz. Tamto życie wydaje mi się jakieś odległe, jakby go wcale nie było, jakbym je tylko widział w kinie. Obecnie realne jest dla mnie to, że odprowadzam dzieci do szkoły, robię zakupy, gotuję obiad i potem mam czas dla siebie. Coś napisać, trochę posiedzieć z książką na tarasie, napić się kawy, rozruszać fizycznie. Odbieram dzieci ze szkoły i siedzimy sobie wieczorem, wszyscy razem, tak właśnie po rodzinnemu. I jest dobrze. Jest normalnie. Nie trzeba tego psuć.
    Postanowiłem już nigdy nie wrócić do kieratu. Nie jestem koniem, któremu zakłada się chomąto, a oczy zakrywa klapkami, żeby nim zaorać pole według czyjegoś widzimisię. Dałem sobie trochę czasu na odpoczynek, na ochłonięcie, a potem przebranżowię się. Bo odpowiedziałem na to jedno zajebiście ważne pytanie. Na to, co chcę w życiu robić. I mam zamiar zacząć to robić.

Zawsze jest jakieś wyjście 

Mówi się, że z każdej sytuacji są dwa wyjścia. Mnie się wydaje, że przeważnie jest ich więcej niż dwa, ale wiem, że sam miałem dokładnie trzy. Tak myślę.
    Mogłem zostać w firmie, położyć po sobie uszy i uśmiechać się, jak kazali. Stabilizacja, wypłata co miesiąc, różne korzyści. Wszystko dobrze, ale tylko pozornie. Coraz większa frustracja, udawanie przed sobą samym, że jest dobrze. Zaciśnięte zęby i wyżywanie się na najbliższych, bo przecież oni są najłatwiejszym celem. Wygoda i bezsenne noce, a gdy wstajesz rano to widzisz, że twoja twarz w lustrze z każdym dniem blednie coraz bardziej. Droga donikąd.
    Mogłem zostać w firmie i walczyć. Stawiać na swoim i robić tylko to, co należy. Być tym dobrym pośród oceanu ohydy i kłamstwa. Gdy twoi szefowie to półmózgi, łatwo im udowodnić, że nie mają racji, że pieprzą głupoty. To dobra i szlachetna droga. Postawa, którą trzeba podziwiać. Kończy się to natychmiastową klęską, bo korporacja nie lubi, gdy coś się jej udowadnia i nie cierpi, gdy coś się podważa. I znowu to samo. Zaciśnięte zęby, bezsenne noce i stres, który dławi cię coraz bardziej. Szlachetny zryw, który nigdzie cię nie doprowadzi, bo musisz tę walkę przegrać.
    Mogłem się odwrócić i odejść. Powiedzieć, że to nie ja. To nie mój świat. Nie chcę być jego częścią. Nie dam się zeszmacić i nie dam się zabić. Zostawiam brud za sobą i odtąd sam będę tworzył swoją rzeczywistość. Nigdy już nie zrobię nic, co sprawi, że będę nieszczęśliwy.


Tak jak ty
Tak jak on
Jestem
Może jeszcze pobędę
Jakiś czas
Lecz tylko raz
Tylko jeden, jeden raz
Niech zostanie po mnie twarz
No to masz
Oto twarz
Sam wciągnąłem ją właśnie na maszt
I powiewa teraz
Jak szmata na wietrze
Ja tu, ona tam
Do mnie strzelać, ode mnie brać
Bo ja, ja nie modlę się wcale co dnia
I tak bliżej jest nieba niż ja
Moja twarz

Aya RL, “Moja twarz”.
Świetny kawałek, polecam! I pozdrawiam twórców z tamtych, odległych lat.

Być, czy mieć?
Myślę, czy jestem?
Każda korporacja, to kolorowy cukierek z gównem w środku.
Aż strach pomyśleć, co ten świat z nami wyczynia.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wypoczyn

Wróciliśmy z wakacji. Jak wspominałem wcześniej, w tym roku gościł nas Sopot, czyli niekwestionowana perła Bałtyku. Fajne były wakacje. Trzy tygodnie zleciały bardzo szybko. Nawet nie trzy, bo przecież droga sporo zajmuje. Obliczyłem, że w obie strony siedziałem za kółkiem w sumie 48 godzin. Dużo, ale mimo wszystko było warto. Podróż samochodem z Belgradu do Sopotu, nawet z jednym noclegiem po drodze, to wyczyn. W dodatku z jakichś dziwnych powodów zajmuje o wiele dłużej, niż pokazuje Google Maps. W ogóle, według mnie, wakacje, jeśli jedzie się na nie z małymi dziećmi, to dla rodziców trochę koszmar. Zorganizuj wszystko, spakuj, upchaj w samochodzie, a potem jedź dwanaście godzin, gdy z tylnego siedzenia słyszysz tylko wrzaski, kłótnie i narzekanie, że tyle to trwa, bo małe nie patrzą na to, że jadą jako pasażerowie i tylko czekają, aż zatrzymasz się po drodze w McDonaldzie. Dalej jest tak samo. Wypakuj, ułóż w szafach i biegaj, dbaj, organizuj i płać za każdą fanaberię, zmieniaj im ga...

Odzależnienie

Pamiętam, te czasy, gdy zakładałem sobie pierwsze konto mailowe. Dawno temu to było, gdy internet był już poniekąd powszechny, ale ludzie jeszcze nie do końca wiedzieli, jak i po co z niego korzystać. Tak samo było z pocztą elektroniczną. Wszyscy zakładali konta, ale nikt do nikogo maili nie pisał. Świat dopiero zaczynał się zmieniać. Ludzie mieli telefony Nokia, cierpliwie stukali do siebie esemesy i grali w węża. Od samego początku byłem „człowiekiem Interii”. Oprócz tego były jeszcze dwa główne portale: WP i Onet. Teraz jest ich cała masa, wszystko i wszyscy mają swoje strony, ale jeśli chodzi o internetowe miejsca typu „1001 drobiazgów”, ciągle, już od tylu lat, najbardziej liczą się te same trzy. Lubiłem Interię. Tam miałem konto, tam czytałem wiadomości „z kraju i ze świata”. Zawsze wydawała mi się lepsza od innych, choć to kwestia gustu, sensowniej ułożona i bardziej przejrzysta, z lepszą, czytelniejszą strukturą. Nawet teraz tak jest. Wszystko ma tam swoje miejsce, podczas gdy ...

Stado szaleńców

Napiszę dziś coś o wariatach. O niebezpieczeństwach. O głupcach. Napiszę też o zwierzętach, bo to wszystko się jakoś dziwnie łączy. Czemu niby nie porozmawiać o szaleństwie? Czemu nie zastanowić się, jak go wyeliminować? Wiecie, jak obecnie wygląda Polska? Mamy 460 posłów i 100 senatorów. To władza tak zwana ustawodawcza. Do tego dochodzi rząd i prezydent, czyli władza wykonawcza. W obecnym rządzie mamy ponad 100 ministrów i wiceministrów, do tego dochodzą jacyś dyrektorzy. Celowo nie wspominam reszty partyjniaków i administracji niższego szczebla, bo ci akurat niewiele mogą; są tylko po to, żeby wykonywać i wdrażać. Dlaczego o tym mówię? Bo to wszystko mniej niż tysiąc ludzi. W kraju, który liczy ponad trzydzieści siedem milionów. Załóżmy, że to mniej więcej trzy tysięczne procenta, mniej więcej. Niewiele, prawda? Mówi się też, że w Polsce jest około 200 tys. członków różnych partii politycznych. To mniej więcej pół procenta całości. Też jakoś tak mało. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, ...

Radość nieszczególna

Mamy oto środek czerwca. Piękny to czas, pod wieloma względami, choć pod innymi jest to czas typu „na dwoje babka wróżyła”. Jedni się szczerze cieszą, inni cieszą się nieszczególnie. Gdy byłem młody, uwielbiałem środek czerwca. Ten powiew radości, gdy nie jest ważne, jakie będą oceny na świadectwie, nie jest ważne, ile starzy będą o nie sapać, bo wakacje za pasem. A wakacje, wiadomo, szał i luzik. Teraz, gdy jestem dużo starszy, wiem, że moje dzieci tak samo do tego podchodzą, bo cały czas pytają, ile jeszcze do końca szkoły. Ja, jako rodzic, truchleję. Dla mnie wakacje to taki mały, osobisty koszmar, gdy mam całą trójkę na łbie od rana do wieczora, bo przecież wiadomo, że jedyną radością z posiadania dzieci są te krótkie momenty, kiedy są w szkole. Gdy są w domu, wszystko idzie inaczej. Kiesyś to się działo! Gdy wybrzmi ostatni dzwonek, człowiek był wolny. Wszyscy stawaliśmy się wtedy wolnymi ludźmi, teoretycznie uwolnionymi od okowów, choć w praktyce wielu z nas musiało wtedy jeździć...

Podróż w czasoprzestrzeni

Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże. Serbia ma swoje dziwactwa Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i...