Przejdź do głównej zawartości

Pocztówka z Chorwacji

Dzień dobry. Sporo nie pisałem, głównie dlatego, że mnie nie było. Teraz już jestem. Właśnie wróciłem z wakacji. Po raz kolejny dałem się skusić na chorwackie słońce, plażę i wszystko, co oferuje popularny kemping Zaton Holiday Resort. Czy te wakacje były równie udane co poprzednie? Przyznam, że niektóre rzeczy mnie zaskoczyły, a niektóre lekko rozczarowały. Jednak, jak to często bywa na wakacjach, liczy się ogólne wrażenie.

Chciałem o tym trochę opowiedzieć. Nie dlatego, że muszę, ani tym bardziej że mi za to płacą. Spotkałem tam sporo Polaków, więc widzę, że kierunek wśród rodaków popularny. Może ktoś znajdzie i przeczyta. Wyrobi sobie opinię.

Zaton Holiday Resort

Zaton Holiday Resort to dziwny twór. Jest sklasyfikowany jako kemping. Trochę to mylące.

Teren jest ogromny i w większości porośnięty piniowym lasem. Można tam wynająć drewniane domki letniskowe, można obozować pod sosnami, w kamperze lub namiocie i ogromna rzesza ludzi tak właśnie spędza tam wakacje. Wreszcie, można wynająć apartamenty, które są murowaną wersją domku. Klasyczny domek to niewielki salonik z kuchenką, trzy małe sypialnie i jedna lub dwie łazienki. Do tego obszerny taras, wszystko wyposażone i zadziwiająco funkcjonalne. Domki znajdują się z tyłu ośrodka i żeby dojść z samego końca nad morze potrzeba około dwudziestu minut.

Ośrodek posiada własną plażę, piaszczystą i kamienistą, morze jest ciepłe, niegłębokie i słone. Nabrzeże jest częściowo wybetonowane i wchodzi w morze trzema wypustkami, z których jedna kończy się molem, do którego cumują wycieczkowe statki. Idąc do plaży od strony recepcji i parkingu idzie się po głównym deptaku. Jest tam masa sklepików, są kawiarnie, lodziarnie, salon gier, kiosk, lekarz, ogródek piwny i dwie restauracje: Mercator (ośrodkowy kombajn, serwujący obiadokolacje w formie bufetu dla tych, którzy taką opcję wykupili, do którego można jednakowoż wejść z zewnątrz, jednorazowo, jeśli zdecydowałeś się wykupić wczasy bez wyżywienia) i teoretycznie najbardziej elegancki lokal na ośrodku, czyli Konoba Bepo. Przy końcu deptaka jest budynek, w którym mieści się kolejna restauracja, włoska Ventula, mały ogródek z lodami i drinkami, oraz wejście do raju dla dorosłych: na dachu budynku jest miejsce odosobnienia, z niewielkim basenem, leżakami i barem, ale za przywilej przebywania tam płaci się dodatkowo. Prosto z Ventuli wychodzi się na bar przy plaży, można też iść w prawo, do restauracji typu grill lub w lewo, wprost ku kolejnym atrakcjom. Mamy tam akwaria z rybami, które zjadają ludziom brud z nóg, masaż, tatuaże dla młodych i starych oraz fotele, na których można doświadczyć rzeczywistości wirtualnej. Droga prowadzi prosto do kolejnego baru plażowego (Pine), restauracji Maestral i do kompleksu basenów (jest ich kilka, do tego niewielki aquapark dla dzieci). Dalej jest już tylko kolejna restauracja (Kruške i Jabuke), amfiteatr (codzienne przedstawienia), centrum sportów wodnych i teren rozrywkowy, do którego ciągną wszystkie niemal dzieci z ośrodka (minisamochody, kilka rodzajów golfa, trampoliny, nadmuchiwane zamki, karuzele i inne tego typu rzeczy, które łączy jedno: runda na nich trwa krótko w porównaniu do ceny).

Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Na pewno nie wyczerpałem wszystkiego. Atrakcji jest mnóstwo. Sporty wodne, konie, tenis, siłownia, całodzienny klub dla dzieci, choć nasze nie chciały się od nas odlepić, parasailing, jet skiing, rowery, skutery i co tam jeszcze można chcieć.

Ośrodek jest bardzo czysty i ładnie utrzymany. Wspomniane już sosny, które oszałamiająco pachną, krzewy i kwitnące kwiaty. Ogólnie mnóstwo zieleni. W zasadzie można z łatwością wyobrazić sobie, że zamiast tych wszystkich domków i namiotów stoi tutaj pokaźny hotel, taki na kilka pięter i osiemset pokoi. Jak widzicie, słowo kemping nie do końca tu pasuje, bo kojarzy się ono głównie z ludźmi, którzy lubią spędzać wakacje, obozując na brudnym piachu.

Zaton po raz drugi

Byliśmy rok temu i przyjechaliśmy znowu. Normalnie nie lubię spędzać wakacji dwa razy w tym samym miejscu, ale tym razem nie miałem nic przeciwko. Pierwszy raz był super. Właściwie jedynym minusem było to, że nasz domek był dość daleko i z małymi dziećmi trzeba się było sporo naczłapać. Może jeszcze to, że w domku nie działał internet, ale to mnie akurat nie dziwiło, bo zawsze jest przecież napisane, że wifi jest – i ono jest, tylko że albo nie zawsze działa, albo w pokojach działa słabo (brak internetu bardziej przeszkadzał dzieciom, niż mnie).

Padł pomysł, jedźmy, nie było źle, samochodem dojechać łatwo. Pomyślałem, jedźmy. Jest co robić, baseny fajne, morze fajne, jest co zjeść. No i najbardziej istotne – jest tam co robić z dziećmi, a to jest w sumie najważniejsze: żeby po całym roku użerania się z młodymi mieć chociaż chwilę wytchnienia. Choćby oznaczało to tylko swobodne unoszenie się w basenie, słysząc ciągle „tato, tato”, smażenie się na słońcu i gapienie się na morze. Dzieci też były zadowolone. Wiedziały, czego się spodziewać i cieszyły się na baseny, na pizzę w Ventuli i na grube frytki, które można zjeść w barze przy basenie, gdy łapiesz kilka chwil oddechu, kryjąc się przed słońcem pod wielkimi parasolami.

Widziane tymi samymi oczami

Ośrodek widziany po raz drugi wyglądał dokładnie tak samo. Zadbany, pachnący, słoneczny i wesoły. Tym razem domek mieliśmy lepszy. Dużo bliżej, co zmieniło całą naszą logistykę. Dosłownie minutę do sklepu i dziesięć do basenów. Dodatkowo dnia drugiego niespodziewanie przyszedł jakiś obcy chłop i założył nam nowy router – od tego momentu mieliśmy internet, czyli można było wieczorem dać dzieciom na chwilę telefon, a samemu usiąść z piwkiem, posłuchać cykad.

Od razu po przyjeździe poszliśmy się kąpać, potem szybko się przebraliśmy (tym razem rzeczywiście było blisko chodzić) i na kolację: wszyscy zgodnie orzekli, że idziemy do Ventuli.

Co się zmieniło?

Numer jeden: Ventula. Rok temu doskonała pizza. Zapachy z pieca czuło się już z daleka. Teraz zleciała do poziomu podłogi. Dzieci nie chciały tego jeść. To coś było niedopieczone, chłodne i z ledwo roztopionym serem. Fatalne. Oczywiście poszliśmy tam po raz drugi, żeby się upewnić i znowu dostaliśmy coś, co wyglądało, jak mrożona pizza, którą kupujesz w supermarkecie i odgrzewasz w piekarniku i po tym doświadczeniu nasza noga więcej tam nie postała.

Dwa: bar przy basenie. Zmienili nazwę z Burin na Blue Fry and Dip. Zamiast grubych, pysznych frytek, cienkie i niemrawo zwyczajne. Do tego brak obsługi kelnerskiej, co było bardzo sympatyczne i napoje już tylko w plastikach. Nawet kawa w papierowym kubku.

Trzy: Konoba Bepo. Rok temu zaliczyliśmy tę knajpę tylko raz. Dobre jedzenie, choć nie warte aż takiej ceny. Dobra obsługa, wystrój ludyczny. Świeża ryba około €80 za kg, homar z akwarium po €140. Za kilogram. Jednym słowem, szykany. W tym roku też nie było źle. Poszliśmy dwa razy. Pierwsza wizyta bardzo fajna, druga bardzo średnia. Przede wszystkim, bardzo długo czekaliśmy, aż ktoś do nas podejdzie i odbierze zamówienie (stolik był zarezerwowany). Potem bardzo długo czekaliśmy na jedzenie. Tuż po 21:00 głośniki zaczęły dudnić natarczywą muzyką. Bardzo nas to irytowało, innych wyraźnie też. Co najmniej, jakby chcieli nas pospieszyć do zakończenia imprezy. Poza tym jedzenie rozczarowało. Może nie do końca, bo i kalmar dobry i czarne ravioli smaczne, tylko zabrakło konsekwencji przy steku. Stek sam w sobie był dobry, ale załatwił go sos truflowy. Za pierwszym razem mój syn orzekł, że to najlepszy sos, jaki w życiu jadł. Za drugim razem smak sosu był bardzo odległym wspomnieniem, za to nie pożałowano soli. W dodatku ktoś wpadł na pomysł, żeby polać tym sosem doskonale upieczone mięso i w ten sposób je zepsuć.

Cztery: bar Presto. Nowa rzecz, więc nie było odniesienia, były za to oczekiwania: kurczak z rożna już z daleka zachęcał. I był niezły. Rozczarowaniem był burger. Był tak tłusty, że z niego dosłownie kapało. Podobnie nasączone i niesmaczne były frytki.

Pięć: bar cośtam, nie pamiętam nazwy, ale chodziło o nowy grill, który znajduje się na prawym skrzydle plaży, zaraz przy przystani dla statków wycieczkowych. Nigdy tam nie byliśmy, więc i ocenić trudno, ale skusił nas opis w ośrodkowej gazetce. Miał to być wyjątkowy grill stanowiący wizytówkę kuchni chorwackiej. Poszliśmy rozpoznać, obejrzeliśmy menu i tyle. Już więcej się w tamte rejony nie zapuszczaliśmy. Bardzo uboga i nieciekawa karta dań. Już na pierwszy rzut oka wiedzieliśmy, że nie byłoby co tam zjeść.

Sześć: bufet Mercator. Uczciwie powiem, że nie poszliśmy. Podczas ostatniej wizyty byliśmy tam tylko raz i miejsce nie zmiażdżyło nas swoim urokiem. Zwyczajny bar typu zjedz ile ci się zmieści, jakich wiele we wszystkich hotelach. Przyjeżdżający do Zatonu często chyba biorą opcję „full board”, tak przynajmniej można sądzić z obłożenia lokalu. My, jako niezrzeszeni musieliśmy zapłacić przy wejściu. Dość drogo, bo po €25 od łebka (śniadanie €18). Na szczęście mniejsze dzieci nie płaciły, bo bym chyba zapłakał – nic tam nie zjadły poza porcją zimnych frytek. Wybór, jak pamiętam, był nawet spory, choć jakość średnia. Pamiętam ogromne kolejki i nielimitowany alkohol, który nalewało się z wielkich nalewaków. Pamiętam, że kolejki irytowały, a alkohol był bardzo wątpliwej jakości. Nie poszliśmy tam, choć bufet jest wyraźnie popularny, bo znacznie go rozbudowano, powiększając o miejsce, które przy deptaku rok temu zajmowała restauracja Kruške i Jabuke. Powodem była też cena: podnieśli na €25 za śniadanie i €35 za obiadokolację. Cena dosyć śmieszna. Za €35 w normalnej restauracji można zjeść steka z dodatkami i zostanie jeszcze na napój. Albo kalmary na przystawkę i na główne danie czarne risotto. Albo wiele innych kombinacji. Nie było po co tam chodzić.

Siedem: wspomniana już restauracja Kruške i Jabuke. Zdecydowanie najlepsze miejsce do jedzenia (przynajmniej naszym zdaniem). Wypchnięte na sam koniec ośrodka, niewielkie i dość przytulne. Świetna pizza z prawdziwego pieca. Dobre jedzenie, ogromne porcje. Szczerze powiedziawszy, zbyt ogromne, przez co lokal traci, bo łapiesz się na to tylko raz, a potem już nic więcej poza jednym daniem nie zamówisz. Nie ma mowy o starterach czy deserze, dodatkowego piwa też już raczej nie wciśniesz. Prosty błąd zarządzających, ale restaurację szczerze polecam. Kalmary, stek, czarne risotto, makaron z owocami morza, tagliatelle z krewetkami i truflami – wszystko bardzo dobre. I w przystępnych cenach: za obiad dla pięciu osób trzeba wydać około €100 (za to samo w Ventuli byłoby około €70, a w Bepo spokojnie €150). Minusem jest to, że smak potraw wyraźnie zależy od tego, kto gotuje. Ta sama potrawa zamówiona dwa razy może smakować inaczej.

Jak widzicie, skupiłem się na gastronomii. Cóż poradzić. Na człowieka jadącego na wakacje z rodziną, szczególnie z małymi dziećmi, zbyt dużo atrakcji nie czeka (ciągłe „tato, tato”). W zasadzie sprowadzają się one do swobodnego unoszenia się na falach (ewentualnie w basenie), leniwego błądzenia umysłem, obiadu w restauracji i wieczornego piwka na werandzie domku.

Co jeszcze dodać, opisując zmiany? Po tygodniu (połowa lipca) woda w basenie stała się trochę mętna, a na dnie pojawiło się sporo paprochów. Wzrosły też ceny leżaków i parasoli: odpowiednio €7 za sztukę, co samo w sobie dla dużej rodziny jest sporym wydatkiem, bo weź tu codziennie trzy leżaki i parasol (w ubiegłym sezonie było to €5). Ogólnie jednak trzeba przyznać, że ceny prawie nie wzrosły, ani w sklepie, ani w restauracjach, czy barach. Mitem jest, że Chorwacja poszła mocno w górę w tym roku. Nie poszła.

Czy warto jechać, czyli podsumowanie

Z powyższego podsumowania wynika, że większość zmian w Zatonie jest na gorsze. Czyli wychodzi, że unikać. I tu zaskoczę. Nie unikać. Mieliśmy świetne wakacje, wszyscy się co do tego zgadzamy. Były pewne niedogodności, były minusy, ale ogólnie wszystko wypada na plus (odwracając wypowiedź prezesa Ochódzkiego: rozchodzi się jednak o to, żeby te minusy nie przesłoniły wam plusów). I naprawdę szczerze polecam wszystkim wizytę w Zaton Holiday Resort. Zresztą, nie muszę chyba polecać, bo resort był pełny. Zmieniła się co prawda etniczność.

Rok temu dominowali Niemcy i Austriacy, byli Chorwaci, było trochę Polaków i okazyjne dodatki z innych regionów Europy. W tym roku było jak zwykle sporo Niemców i Austriaków, ale mocno zaskoczyła mnie ilość Polaków. Było też, ku mojemu zaskoczeniu, sporo anglojęzycznych. Dominowali Anglicy, ale byli też Szkoci i Irlandczycy. Ciekawe, dlaczego taka zmiana? Pomyślałem, że może Niemcy biednieją i przestają tłumnie przyjeżdżać, a ich miejsce zajmują też biedniejący Anglicy, którzy przecież dotychczas najchętniej brylowali w bardziej egzotycznych lokacjach? Nieważne.

Ludzie dobrze się tam bawią. Ludzie siedzą w domkach albo obozują na piachu, zależy, co kto preferuje. Widać, że wszystkich cieszą słońce, woda i cisza. I te głośne cykady. Większość przyjeżdża całymi rodzinami, często z psami i idąc na plażę i patrząc na ich obozowiska, cały czas miałem wrażenie, że to wszystko mieszczuchy, zmęczone hałasem i kurzem swoich miast, czterema ścianami swoich mieszkań, że przyjechali tu posiedzieć na słońcu, pod drzewami, że taki atawizm się w nich odezwał i dlatego cieszą się każdą chwilą i nie przeszkadza im, że w całym resorcie jest dobre kilka tysięcy ludzi. I dlatego chyba mało przejmują się drobnymi niedogodnościami, bo łatwo się przecież przejmować, ale co ci z tego przyjdzie, gdy minusy przysłonią plusy, albo gdy traktor ma jedno koło zepsute, zamiast trzech ciągle dobrych?

Ja zauważyłem kilka problemów, uderzyło mnie kilka niedogodności, ale to przecież tylko moje osobiste odczucia. Każdy ma inne. Może to nam się tylko wydawało, że pizza w Ventuli jest słaba? W każdej restauracji codziennie było pełno ludzi, którzy najwyraźniej dobrze się bawili. Dziwaczne ceny bufetu? Niezrozumiale wielkie porcje? Niemożność ugotowania dwa razy takiej samej, prostej potrawy? Pizza (skądinąd doskonałe ciasto!) z dziwacznie posadzoną na środku burratą, która w piecu trochę się roztopiła i wyglądała jak zastygły, woskowy glut? To w końcu tylko szczegóły. Ważne, żeby dobrze i wesoło spędzać czas. A że woda w basenie szybko traciła świeżość? Cóż, pozostaje tylko mieć nadzieję, że włączą jakieś filtry, bo inaczej w środku sierpnia zalęgną się w niej jakieś drapieżniki. W dodatku słonowodne, bo jednak kąpało się tam z tysiąc ludzi, a kolejki do toalet nie było.

Pozdrawiam z Zatonu. I polecam. Warto przyjechać. Sam już się pewnie nie wybiorę, są inne miejsca do zobaczenia, ale nie warto się zarzekać. Nigdy nic nie wiadomo.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Moralność świniowata

W języku polskim istnieje taki popularny zwrot jak moralność Kalego . Głęboko zakorzeniony, zszedł prosto z kart powieści Henryka Sienkiewicza. Ciekawe, czy w szkołach jest jeszcze „W pustyni i w puszczy”? Ciekawe, czy w tych dziwnych czasach w ogóle można jeszcze takich słów używać? Może być, że obecnie nie jest to zbyt politycznie poprawne dzieło. Podobnie jak film, którego oglądanie mogłoby zapewne grozić utrwalaniem pewnych stereotypów. Ale ja w sumie nie o tym. Pozwólmy wypowiedzieć się autorowi: Pojęcia o złem i dobrem miał także aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa: — Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek — Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek. — Doskonale! — zawołał Staś — a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: — Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy. Moralność Kalego Jest to frazeologizm, który oznacza nic innego, jak tylko podwójną mora...

Piętnasty patrzy z kąta

Monolog zapomnianego dnia w brudnym świetle listopada. Oficjalnie to tylko kolejny dzień w kalendarzu. Nieoficjalnie — zapomniany lokator czasu, który od lat obserwuje, jak inne daty tańczą na jego ciszy. Nikt nie bije mu braw, ale wszyscy przechodzą przez niego. A on czeka. I pamięta. MONOLOG PIĘTNASTEGO Siedzę w kącie kalendarza jak nieudany lokator, jak plama po kawie, której nikt już nie próbuje zetrzeć. Piętnasty Listopada. Bez bohaterów, bez katastrof, bez nachalnej świętości. Nikt nie celebruje mojego istnienia — może poza tym jednym gołębiem, który zdechł pod przystankiem. Nic, tylko stęchłe powietrze, mokra kurtka i ktoś, kto znowu zapomniał wyrzucić śmieci. Pachnę tanim papierosem i cichą rezygnacją. Jedenasty znów urządza karnawał na grobach. Wciąga historię za włosy, pudruje jej kości i każe tańczyć walca w rytm werbli, o które nikt nie prosił. Flagami wachluje trupy, a orkiestra duchów gra hymn na pękniętych żebrach. Dwunasty przeżuwa wspomnienia po spadających gwiazdach j...

Świat wielowarstwowy

Oto mamy świat, w którym codziennie nas straszą. Media karmią lękiem, polityka podsyca psychozę, a my – zajęci przetrwaniem – tracimy zdolność logicznego myślenia. PIERWSZA WARSTWA Na początku proponuję popatrzeć na to. Wklejam link . Dobrze by też było skopiować sam tekst, bo rzeczy w internecie mają dużą łatwość znikania, ale jest za długi (zresztą to tylko fragment, bo reszta tekstu dostępna po opłaceniu subskrypcji). Wkleję tylko kilka fragmentów, jakby co, jakby coś znaczy poznikało… „Straszą nas każdego dnia.  [...]  Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna.  [...]  Włącza pan telewizor i co? Czuje pan wojnę? I wojenną propagandę? – Jak tylko wcisnę guzik, swąd po pokoju się roznosi, zapach prochu, amunicji, trupa i czego tam jeszcze. Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna. Dziwna mieszanka – owszem, dziennikarze autentycznie się nakręcają, powrócił jakiś rodzaj oszołomstwa, dawno przecież wyśmianego. To bardzo widoczne w ich reakc...

Kup pan gadżet

Coraz bardziej pogrążamy się w cywilizacji gadżetów. Reklamy, apki i szum informacyjny stały się naszą codziennością. Wszyscy nam mówią, co musimy mieć, bo bez tego ani rusz. Coraz mniej rzeczy robimy samodzielnie. Człowiek, ale tak sam z siebie, już prawie nic nie wie. Nawet pamięć okazuje się zbędna, bo zawsze można wszystko sprawdzić. Szedłem ostatnio przez park i zobaczyłem tam kobietę. Biegaczkę (nie mylić z biegunką), czyli kobietę biegnącą. A raczej biegającą, bo ona nie biegła gdzieś, tylko biegła tak sobie. Kobieta była ubrana w mocno obcisłe, dwuczęściowe wdzianko koloru czarnego: legginsy i koszulkę bez rękawów. Całe szczęście, że trafiła ze strojem, bo była dość szczupła. Obecnie sporo ludzi, osobliwie kobiet, ma zwyczaj ubierania się niestosownie do okoliczności i do własnych predyspozycji fizycznych, jakby koniecznie trzeba było innych przekonywać, że oto „akceptuję siebie taką, jaką jestem i jestem z tego dumna”. Zawsze zastanawia mnie obcisły strój biegających. Po co im...

Proszek z banana kontra woda z mózgu

Banany, młotek i ratowanie planety — brzmi jak dowcip, ale w epoce pseudoekologii to już prawie rzeczywistość. Ekologia potrafi być piękna i sensowna, ale równie często zamienia się w absurd. Dziś zamiast zdrowego rozsądku mamy regulacje, podatki i ideologie, które bardziej przypominają eksperymenty na ludziach niż troskę o środowisko. Bananowa skórka Jakiś czas temu zobaczyłem gdzieś, chyba na Facebooku to było, ciekawy tekst o tym, jak potraktować skórkę po zjedzonym bananie. Otóż nie należy jej w żadnym wypadku wyrzucać do kosza. Przynajmniej nie bezpośrednio. Dużo rozsądniej jest taką skórkę pociąć na mniejsze kawałki i ususzyć, ale tak dokładnie i przez kilka dni. Gdy skórka jest już całkowicie twarda, rozbijamy ją młotkiem na proszek i wtedy można to już śmiało wrzucić do kosza – korzyść taka, że proszek zajmie o wiele mniej miejsca. W tym wszystkim chodziło oczywiście o ratowanie planety. Prawdopodobnie poprzez produkowanie mniejszej ilości koszy z odpadami i, mimo że nikt nie p...