Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych.
Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże.
Serbia ma swoje dziwactwa
Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i brud, dziurawe jezdnie i pełne psich kup popękane chodniki, oni widzą Belgrad, który jest pięknym miastem. Przyjeżdżają z Rzymu, czy Madrytu i mówią, że Belgrad lepszy.
Belgrad, jaki jest, szybko widać. Ma swoje plusy, ale przecież chodzi i o to, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów. Jednym z nich jest to, że na każdym kroku widać tu typowo serbskie olewactwo i niefrasobliwość.
Z miejsca gdzie mieszkam, przechodzi się ulicę, a po drugiej stronie jest szpital. Wielki i rozległy. Od razu widać, że postawili go tu dawni włodarze Jugosławii, żeby w razie czego daleko nie jeździć. A że w okolicy mieszkają nowi włodarze (oraz większość dyplomatów i ambasadorów), to i dobrze, bo też nie mają daleko.
Ulica
Zaraz obok szpitala zaczyna się ulica Teodora Drajzera. Znam ją dobrze, bo jakieś 250 metrów w dół ulicy jest przedszkole (Preschool albo Foundation 1), do którego chodziły moje dziewczynki, zanim przeniosły się do Foundation 2, którego budynek jest jeszcze dalej w dół ulicy, może jakieś dodatkowe 150 metrów. Gdyby kontynuować spacer łagodnie opadającą ulicą, po kolejnych siedmiuset metrach dojdziemy do parku Topčider, jednego z wielu w okolicy, gdzie w gruncie rzeczy nic nie ma i może dlatego tak dużo miejscowych tam przychodzi.
Kiedyś miałem taki plan, żeby przejść się z kamerą wzdłuż Teodora Drajzera, nagrać to, jak ta ulica wygląda i potem zamieścić to w YouTube z jakimś komentarzem. Taka dość niewiarygodna podróż na żywo, gdzie wszyscy mogliby zobaczyć, jak może wyglądać ulica w europejskiej metropolii. Koleiny w asfalcie, popękane, praktycznie nieistniejące chodniki, zniszczone studzienki kanalizacyjne. Rozjeżdżone pobocza, zdewastowane latarnie i ogrodzenia, sterczące zewsząd druty i wszędobylskie śmieci. Aha, zapomniałem o tym, że chodniki były tam pochlapane betonem, który regularnie wylewał się z przepełnionych betoniarek, gdy te zatrzymywały się na światłach i startowały z kopyta pod górę. Masakra. Ze szpitala przez dziurę w ogrodzeniu wychodziła rura, którą nieczystości płynęły wprost do studzienki. Studzienka była na środku chodnika, śmierdząca i otwarta, ogrodzona kilkoma deskami, bo w Serbii nikt się za bardzo innymi nie przyjmuje. Każdy sam musi patrzeć, z czego żyje, a jak nie patrzy, to jego wina. I to jest raczej lokalny standard.
Dziury
Przy innym budynku tej samej szkoły (Primary Junior), przy ulicy Augusta Cesarca jest studzienka, taka w połowie na poboczu, w połowie na chodniku. Ciągle tam jest. Od wiosny do jesieni zarasta zielonym, więc jej nie widać. Zimą szczerzy się do innych otwartą gębą, bo nie ma na niej pokrywy. Zawsze, gdy koło niej przechodziłem, zrywałem te zielska, żeby choć trochę było ją widać, ale już nie muszę. Rok temu ktoś się nad nią zlitował: wsadził do środka długi kij, owinięty na końcu resztkami odblaskowej kamizelki. Sprawę załatwiono tyleż pozytywnie, co pobieżnie. Bo gdy pójdziesz w górę ulicy i skręcisz w lewo, w Tolstojeva, szybko natkniesz się kolejne kuriozum.
W poprzek ulicy przechodzą tam gumowe spowalniacze. Znaczy, przechodziły, bo z czasem niektóre z elementów sparciały, a inne odpadły, strasząc sterczącymi śrubami. Najlepszy jednak jest element centralny, dokładnie pośrodku ulicy. Otóż zapadł się on w pokaźną dziurę w asfalcie. Kto wiedział, że dziura tam jest, objeżdżał. Kto nie wiedział, wpadał w dziurę i sam był sobie winien, bo przecież wiadomo, że niewiedza nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Po jakimś czasie problem rozwiązano. Ktoś wsadził w środek dziury sporą dechę. I tyle. Na jakiś czas pomogło. Później decha się złamała i historia zatoczyła koło. Ci, co wiedzą objeżdżają. Ci nieświadomi prą przed siebie, a ułomek dechy szoruje im po podwoziu. Pisząc ten tekst, specjalnie tam poszedłem. Ta decha dalej tam jest.
Można się zżymać. Można narzekać, ale fajnie jest też widzieć w otaczającej nas rzeczywistości jakieś pozytywy. Ktoś zadał sobie trud z tą studzienką. Ktoś zadbał o oznaczenie, choć chwilowe, wyrwy w asfalcie. Wierzcie lub nie, ale ktoś też zadbał o ulicę Teodora Drajzera i za jakiś czas będziemy mieli nową. Choć może nie tak. Oni nie zadbali o ulicę. Wymieniali kanalizację, bo ciekła, więc rozpruli i zdewastowali ulicę na całej jej długości. Gdyby nie kanalizacja, pewnie by samej ulicy nie tknęli przez następne sto lat, a tak, muszą ją naprawić. Oczywiście po serbsku.
Serbska robota
Robotę zaczęli kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, czyli jakieś pół roku temu. Przyjechali, zablokowali i zaczęli kopać. Metr po metrze kopali rowy, aż wymienili wszystkie rury i zainstalowali nowe studzienki. Asfalt zdarli, ale przez cały ten czas przemykały się tamtędy samochody lokalsów, a po zdewastowanych chodnikach chodzi ci, którym było bliżej i nie chcieli robić dodatkowych dwustu metrów, obchodząc. Też tam czasami chodziłem, żeby zobaczyć, jak prace idą. Bo wiecie, jak zobaczyłem, że zaczynają robotę, byłem przekonany, że zaczynają przed świętami, wiedząc, że ruch będzie mniejszy, więc zrobią szybko i mało utrudniając. Niezły był widok. Spruta ulica, przemykający przechodnie i samochody, pełznące powoli przez dziury, bo przecież nie ważne jaka droga, ważne, żeby ani metra nie nadłożyć. Wszędzie są robotnicy, którzy w ogóle nie wnikają w to, co się dzieje, bo przecież są na robocie. Sytuacja jest absurdalna, bo idzie ojciec z dzieckiem, przeprowadza je przez wąską deskę nad wykopem, a potem przeskakuje z chodnika na chodnik pomiędzy kolejnymi machnięciami koparki, która ładuje gruz, sypiąc nim dookoła, na pakę starej Tatry. Widziałem też, jak samochód jadący po brzegu zdewastowanego asfaltu zsuwał się, zawieszał i czekał, aż robotnicy przyjdą i uratują go, podkładając deski i popychając.
Minęło trochę czasu
Poszedłem tam, żeby zobaczyć, co i jak, poza tym dziewczynki pytały, czy mogą tamtędy iść, bo lubią, jak coś się dzieję, lubią te wszystkie koparki i wywrotki. Powiem szczerze, że trochę zrobili, choć pewnie Chińczycy, mając pół roku i ciężki sprzęt do dyspozycji, mogliby wybudować autostradę z Belgradu do Budapesztu.
Wygląda to tak. Koparkami usunięto całą starą nawierzchnię i zryte, zdemolowane chodniki, wgryzając się dość głęboko. Ulicę wysypano tłuczniem, który jest starannie ubity walcem. Nie wiem, co jeszcze będą tam robić, ale różnica między starym poziomem i obecnym ciągle wynosi około pół metra, więc pewnie dosypią więcej, zanim zaczną kłaść asfalt. Nad tłuczeń wystają kwadraty studzienek kanalizacyjnych oraz dziwne, cienkie rury z plastiku, z których sterczą druty i kable. Tyle. Niby nic wielkiego. Najciekawsze jest jednak to, że pomiędzy tym wszystkim ciągle chodzą ludzie. Zwykli ludzie, rodzice z małymi dziećmi i ci mocno starsi, którzy człapią po żwirze do pobliskiego szpitala. Jeszcze ciekawsze, że ciągle jeżdżą tam samochody, powoli i zawzięcie klucząc pomiędzy studzienkami i drutami. Nikt nie zadał sobie trudu zblokowania tej drogi, postawienia jakichś znaków, czy coś. Nikt też nie zadał sobie trudu, żeby po prostu pomyśleć: oto plac budowy, nie wchodzę tam, nie wjeżdżam, nie puszczam dzieci przodem. Zwłaszcza że ciągle kopią tam koparki i walcują walce.
Bezmyślność i głupota
Myślę sobie czasem, że zarówno bezmyślność, jak i głupota nie mają granic. Obojętnie czyja, bo tak samo durni są ci, co tam pracują, jak i ci, co tam beztrosko włażą. Takich widoków w „cywilizowanym” świecie już nie można zobaczyć. W takiej na przykład Polsce. Też w Anglii. Co pewnie jest dobre, bo znając angielską mentalność, można założyć, że tłumami by tam włazili, żeby się przewracać i wyłudzać odszkodowania. W Serbii nie wyłudzisz. Wlazłeś, twoja sprawa. Patrz, z czego żyjesz.
Napawam się tym remontem ulicy Teodora Drajzera. Naprawdę. Co jakiś czas będę tam właził, żeby zobaczyć, jak postępują prace. Jeszcze kilka miesięcy i rocznica. Zleci, jak z bicza strzelił, bo coś mi się zdaje, że przed świętami się nie wyrobią.
No i jeszcze to wewnętrzne uczucie, taki emocjonujący dreszczyk, bo tego typu serbskie klimaty to jak podróż. Nie tylko w czasie, ale także w przestrzeni. Bo przecież ciągle można zobaczyć podobne obrazki, tyle tylko, że w krajach, do których jeszcze trzydzieści lat temu można było pojechać, powłóczyć się, doświadczyć egzotyki, a teraz już coraz bardziej strach.
Tutaj mam wszystko na miejscu. Niby Europa, a jednak dawno temu i daleko stąd. Egzotycznie, a jednak bezpiecznie. Serbowie mają różne narodowe dziwactwa. Głupi są, ktoś powie, bo sami robią sobie takie rzeczy. Może i tak. A może nie do końca głupi, bo Serbia ciągle jest serbska i nie pozwalają, na swój własny, dziwaczny sposób, żeby im to robił ktoś obcy.
Komentarze
Prześlij komentarz