Przejdź do głównej zawartości

Miś 2.0: Bareja a sprawa serbska

“Miś” Stanisława Barei to niezapomniane arcydzieło absurdu. Film, który do dziś bawi miliony widzów. Mniej zrozumiały dla pokolenia Tik Toka i YouTuba, dla wielu starszych odbiorców słusznie zyskał miano kultowego. Dzisiaj ludzie patrzą na świat “Misia” jak na coś dziwnego i niezrozumiałego. Przeszłość, która śmieszy i urzeka egzotycznym absurdem, bo jest gdzieś tam, za nami. Przeminęła i już nie wróci. Często nie zdajemy sobie sprawy, że są jeszcze miejsca, gdzie nierealna rzeczywistość “Misia” jest codziennością.

Pamiętacie scenę, w której Ochódzki przychodzi na lotnisko? Kłania się, mówi dzień dobry. Pani przy okienku nie reaguje, więc on znowu się kłania i daje jej kiełbasę. Wtedy dopiero zaczynają go słuchać. Mówi, że ma zarezerwowany bilet na samolot do Londynu. Kobieta, jedząc czekoladki, odpowiada, że “samolot do Londynu 11:05. Bilet od czterech minut jest przeceniony, jest 11:09”. Niedbale kładzie przed Ochódzkim na ladę otwarte pudełko z resztkami czekoladek. Dla niej rozmowa jest już zakończona. Ochódzki nie daje się zbyć. Mówi, że dał “Podwawelską” i wtedy kobieta wybucha. Mierzy go wzrokiem, po czym rzuca w jego stronę papier z kiełbasą, potem rzuca jeszcze na to wiecheć kwiatków, krzycząc: “Proszę bardzo, proszę! Nie zjem panu, proszę!” Świetna scena.

Historie podobne

Pamiętam podobne historie. “Miś” jest czasami nieco przerysowany, ale czy tak znowu bardzo? To wszystko było powszechne w latach osiemdziesiątych i tyle, co pamiętam. Wcześniej niewiele pamiętam, ale prawdopodobnie było tak samo. Sprzedawczyni w osiedlowym mięsnym, która obsługując, zagryza wędlinami, ciamka i mlaska, wcale się z tym nie kryje, choć ledwo mówi z pełnymi ustami, dobrze utkwiła mi w pamięci. Panie na poczcie, zachowujące się jak korona stworzenia, leniwe, z pogardliwie wydętymi ustami. Kobieta w kiosku, gniewnie prychająca i rzucająca niedbale gazetę w twoim kierunku. Urzędnik, łaskawie odpowiadający na twoje pytania; surowa mina, oczy patrzące gdzieś ponad twoją głową. Tak bywało. Ksiądz, policjant, nauczycielka, czy zwykły budowlaniec, taki od podawania cegieł, nie żaden tam majster. Nawet sprzątaczka w szkole. Niektórzy po prostu traktowali cię wtedy coś przypadkowego, gorszego. Na szczęście nie wszyscy tacy byli, bo przecież inaczej nie sposób by bylo normalnie funkcjonować, choć przecież wiadomo, że człowiek nie zwierzę, do wszystkiego przywyknie.

Takie zachowania były w niektórych głęboko zakorzenione. Ludzie ci próbowali się w ten sposób dowartościować. Stłamszeni przez życie i przez system, musieli sobie to jakoś wynagrodzić. Robili to, wyżywając się na innych. Kobieta z poczty szła do urzędu i tam nią pomiatali. Potem, w pracy, sama innym pokazywała. Powszechnie było wiadomo, że klient, czy petent, to coś gorszego. Niższa forma życia, którą można ignorować, bo to nic nie kosztuje i nikt ci za to głowy nie urwie. Wiadomo, że ten, kto w robocie, ten ważniejszy. Wszystko zgodne z mottem, że klient jest twoim najgorszym wrogiem, więc zawsze rozmawiaj z pozycji siły.

“Niech pan nie krzyczy na naszego pracownika. Ja tu jestem kierownikiem tej szatni. Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi”?

Dziś młodzi w to nie uwierzą. Wszędzie fajna obsługa, miła, uczynna (przynajmniej jak szef nie widzi, albo nie można psioczyć na boku). Tym razem zgodnie z banalnym i wyświechtanym “klient ma zawsze rację”. A to też przecież niezła głupota, która prowadzi do wynaturzeń innego rodzaju. Jak czasem widzę, co niektórzy szlachetni klienci wyrabiają, to sam nie wiem, co lepsze.

Tak czy inaczej, zjechałem do Serbii. Zanim tu przyjechałem, zapytano mnie, jak sobie ten kraj wyobrażam. Cóż, nie miałem pojęcia, jak to wygląda. Obejrzałem kilka zdjęć, przejechałem się po mapie googla i powiedziałem, że dla mnie to prawdopodobnie będzie jak podróż w przeszłość. Jak lata osiemdziesiąte z dodatkiem internetu i odrobiny nowoczesności. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak bardzo było to trafne. Z wielu względów, w tym także tego “misiowego”, wspomnianego powyżej.

Poczta

Urząd pocztowy to fenomen sam w sobie. Zawsze mnie fascynował. Żyje swoim własnym życiem i ma świadomość, która nie jest dostępna tym, którzy tam pracują. W czasach dawniejszych i słusznie minionych, każdy taki urząd wyglądał i funkcjonował dość podobnie. Oto kilka okienek, ale nigdy wszystkie nie były otwarte. Przeważnie jedno lub najwyżej dwa, choć często przy każdym siedziała kobieta. Wszędzie za szybą kręcili się jacyś ludzie, nosili paczki, listy, odbierali telefony. Sprawiali wrażenie nieprawdopodobnie zajętych. Waliły głośno pieczątki, wszyscy mieli zatroskane, skupione twarze. Byli wyraźnie niezadowoleni z tego, że ktoś im w pracy przeszkadza. Tymczasem zwykli ludzie stali cierpliwie w kolejce, czasami pół godziny, czasami więcej, by wysłać, czy odebrać głupi list.

W Serbii chodzę na pocztę zapłacić rachunki. Jako nie-obywatel nie mogę zapłacić ich online, moje konto na to nie pozwala. Można je zapłacić w banku, ale tam prowizja podobno wyższa (nie wiem na pewno, pytałem w banku, ale pani bankierka też nie była pewna). W rachunkach zresztą najciekawsze jest to, że nigdy nie wiem, ile zapłacę prowizji, bo za każdym razem naliczają to inaczej. Płacę zreszta gotówką, bo od karty też naliczają opłatę, w dodatku jak płacisz kartą, to trzeba się wylegitymować, a polski dowód zawsze wzbudza niezdrową ciekawość. Nigdy nie wiesz, co cię czeka. Ostatnio pani powiedziała mi, że źle wypełniłem kwitek, choć zawsze wypełniam tak samo. Uparła się, że jest błąd, ale widocznie zdała sobie sprawę, że nie uda jej się tego zrozumiale wyjaśnić, bo zlitowała się i sama ten kwitek dla mnie przepisała. Czyli uczynna jednak była. W domu sprawdziłem. Wszystkie poprzednie kwitki były wypisane tak samo i nigdy nikt tego nie skomentował.

Wchodzi się na pocztę a tam… cztery okienka. Przy trzech siedzą kobiety, ale czynne jest tylko jedno. Kolejka, tak najmarniej z dziesięć osób. Czekać trzeba sporo, bo nikomu się nie spieszy. “Za szybą” widać dodatkowo ze sześć osób, wszystkie zajęte i skupione. Kolejka posuwa się bardzo wolno, ale nikt nie narzeka. Czasem pani podnosi się i idzie coś kogoś o coś zapytać albo odbiera telefon. Nikt nie narzeka. Zawołany, podchodzisz. Pani bierze rachunki i zaczyna je mozolnie wklepywać w komputer (podobnie było w Polsce, gdy na pocztach wprowadzono komputery), wszystkie te cyfry, kody i nazwiska. Potem przepuszcza rachunek przez taką starą drukarkę igłową i zamaszyście przystawia na nim pieczątkę. Cztery rachunki, płacę. Dobre kilka minut i jestem wolny. Wizyta na poczcie może trwać nawet czterdzieści minut, co jest upierdliwe w lecie, bo z każdego cieknie pot. Tu wszystko załatwia się osobiście, więc dochodzę do wniosku, że Serbowie mają masę czasu. Obsługa jest genialna. Powolna i zmanierowana, wydęte usteczka, nikt nie patrzy ci w oczy i przeważnie słychać tylko słowo “następny proszę”, bo często nie odpowiadają na powitanie. No i co, nie jest to trochę podobne do “Misia”?

Policja

Główny komisariat policji znajduje się na ulicy Savskiej 35. Jest to duży budynek, który wyróżnia się od otoczenia tym, że jest różowy. Znaczy, był. Teraz farba mocno spłowiała i odłazi całymi płatami. Przy schodach do wejścia walają się sterty petów, bo dużo ludzi tam codziennie na coś czeka. Przed drzwiami, na otwartym, stoi policjant z kałasznikowem, tak po prostu. Zresztą, policjanci tam wałęsają się wte i we wte i wielu ma broń długą. Mijasz strażnika i wchodzisz do przedsionka, w którym są schody, jakieś połamane stoliki, a drzwi, żeby się nie zamykały, są podparte gaśnicą. Dalej jest już prosto. Pracownicy na prawo, interesanci na lewo, przez kolejne wielkie, urzędowe, przeszklone drzwi. Za drzwiami jest hol i dwa szklane akwaria. W jednym siedzi strażnik i pali papierosa. Drugie to punkt informacyjny i coś w rodzaju małego okienka bankowego, bo można tam wypłacić i wpłacić pieniądze. Ja normalnie wchodzę od razu na lewo od drzwi, gdzie znajduje się wydział do spraw obcokrajowców.

Byłem tam tylko kilka razy. Trzeba pójść na policję dość szybko po przyjeździe, żeby załatwić sobie tak zwany beli karton. Jest to kartka A4, która potwierdza twój adres. Na załatwienie tego masz 24 godziny od przyjazdu, inaczej możesz mieć kłopoty, zresztą jako obcokrajowiec bez “białej karty” nic nigdzie nie załatwisz. Później idziesz tam, żeby załatwić sobie pozwolenie na pobyt. Trzeba złożyć masę dokumentów po serbsku i czekać cztery tygodnie. Pozwolenie wklejają do paszportu i jest ważne rok. Potem trzeba przyjść ponownie. Mówię wam, szkoda, że nie można tam robić zdjęć (zresztą przy tych wszystkich policjantach trochę strach). Wnętrze robi jeszcze większe wrażenie niż zdezelowana, obskurna fasada. Mogę śmiało założyć, że w Polsce okresu PRL-u żaden komisariat nigdy tak nie wyglądał. To jest po prostu niemożliwe. Nigdy pewnie nie wyglądał tak żaden urząd.

Wydział, do którego ciągną obcokrajowcy, był zwyczajowo dość zatłoczony. Teraz pęka w szwach, bo od czasu najazdu Ruskich wiele się zmieniło. Terminy się wydłużyły i ciężko się umówić. Jak się spóźnisz, to przepadło i nikt się nie zlituje, a pozwolenie na pobyt jest przecież potrzebne. Sam wydział to niewielki korytarz i równie mała poczekalnia, gdzie jest kilkanaście starych krzeseł. Odrapane ściany i równie odrapane drzwi, pokoje 1, 2 i 3, wszystko to oblepione różnymi rozporządzeniami i odręcznie nabazgranymi kartkami. Nie bardzo idzie się w tym połapać. Zasadniczo wszyscy się tłoczą i sapią na siebie. Co jakiś czas otwierają się drzwi i wychodzi urzędnik, który wyczytuje z kartki nazwiska. Ludzie tłoczą się wtedy wokół niego, wyczytani wchodzą do środka. W środku załatwiają sprawy i wychodzą. Powiem szczerze, że w środku byłem tylko raz, kilka minut, żeby się upewnili czy ten z paszportu, to rzeczywiście ja. Poza tym wszystko załatwia za nas specjalny agent, bo od takich spraw są agenci. Biorą niewielką opłatę, wypełniają papiery i je zanoszą. Inaczej obcokrajowcy nie mieliby tu pewnie czego szukać.

Wracając do urzędnika – widać, że jest to ktoś, kto czuje się dobrze w swojej roli. Wzrok obojętny, usta wydęte. W końcu obcokrajowcy, to niższy gatunek ludzi. Są od niego zależni i on to wie. Daje to odczuć. Nieopatrznie spróbuj o coś zapytać, a zgasi cię jednym pogardliwym skrzeknięciem. Wszyscy mają widzieć, że to oni są tu dla niego, a nie odwrotnie, że to oni są tu na jego łasce. I co? Ano, nic. Masz umówiony termin, ponad miesiąc do przodu. Czekasz ponad dwie godziny. Kobita wychodzi i oddaje ci paszporty. Mówi, że jeden jest zrobiony, z pozostałymi wróć jutro. Nie interesuje jej, czy masz czas, czy dasz radę. Masz przyjść jutro, bo oni się dziś nie wyrobili i już. “Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? Cham się uprze i mu daj”.

Sklep tak zwany osiedlowy

To moja ulubiona część, zostawiłem ją na koniec. MAXI w mojej dzielnicy to taki trochę osiedlowy supermarket. Nie jest za duży, ot w sam raz. Ma wszystkie działy i wszystko, co potrzeba. W najbliższej okolicy nie ma praktycznie żadnej konkurencji, więc i ceny są trochę wyższe, niż w takim na przykład Lidlu. Nie narzekam, mam do niego ze dwie minuty na piechotę, cały czas są jakieś promocje. Przed sklepem siedzą wiekowe babcie, które sprzedają różne ciastka, kwiatki i duperele. Wcześniej myślałem, że to takie słodkie starowinki, które pieką ciastka, żeby dorobić do emerytury. Teraz sądzę, że to raczej handlary, bo ciastka wyglądają na sklepowe, a kwiatki nie zostały zerwane w przydomowym ogródku. Przynajmniej nie w zimie. Taki lokalny koloryt, tak samo, jak stojący tam Dziadek Miodek (sprzedaje domowe miody), Dziadek (siedzi z czapką w garści i zbiera na piwo) oraz tak zwany (przeze mnie) Jezus z Bośni. Ten jest dobry. Naprawdę wygląda jak gruby i niedomyty Jezus. Codziennie mijam go rano, jak idę z dziećmi do szkoły. On podąża w stronę przeciwną, pod sklep. Gdy wracam, dwadzieścia minut później, siedzi już na ławce i raczy się porannym “Lav’em”.

W samym sklepie, trzeba przyznać, jest całkiem sporo pracowników. Cztery kasy, z których czynne są maksymalnie trzy i oprócz tego trzy kasy samoobsługowe, które nie cieszą się specjalną popularnością. Raz, że są na karty, a Serbowie preferują gotówkę. Dwa, wydaje mi się, że oni się tych kas najzwyczajniej boją. A gdzie skojarzenia z “Misiem”?

Pracownicy są bardzo zajęci. Krzątają się wszędzie i nie zwracają żadnej uwagi na klientów. Nie ważne, ilu w sklepie jest ludzi, a alejki niestety nie są zbyt szerokie. Robią dobrą robotę, trzeba przyznać, bo w sklepie nie ma pustych półek. Uzupełniają cały czas. Wjeżdżają z niskimi wózkami wyładowanymi pudełkami, ustawiają je, gdzie im wygodnie i pracują wytrwale. Klienci nie mają jak przejść i nierzadko muszą obchodzić kilka alejek. Jak myślisz, że usuną się, bo ty masz akurat ochotę wziąć coś z tej czy innej półki, jesteś w błędzie. Nie ma szans. Nawet jak grzecznie poprosisz, to pani się usunie (nic nie mówiąc), wydmie usta i tyle. Jak wózek blokuje akurat lodówkę, do której chcesz zanurkować, to musisz odstawić go sobie sam. Kilka dni temu chciałem kupić jajka. Ta lodówka jest ostatnia w rzędzie, zaraz przy ścianie. Pracownica akurat uzupełniała jajka. Wiedziałem co będzie, więc spokojnie kupowałem wszystkie inne pozycje z listy, krążąc mozolnie po sklepie. Jajka zostały mi na koniec. Kobieta jeszcze nie skończyła. Akurat była na etapie rozcinania kartonów, żeby je ładnie poskładać na płaski wózek. Przeprosiłem grzecznie i wyraźnie powiedziałem, czego chcę. Nie odsunęła się. Przestała tylko rozcinać kartony, a stała akurat za wózkiem, przy ścianie. Ja, bardzo spokojnie, przekroczyłem wózek i otwarłem drzwi lodówki. Przecisnąłem się przy tym obok niej, przepychając ją lekko i zacząłem wybierać jajka, czemu radośnie poświęciłem znacznie więcej czasu niż zazwyczaj. Potem, bez pośpiechu, zamknąłem drzwi lodówki i znowu szerokim krokiem przekroczyłem wózek, dziękując przy tym pani, która przez ten czas ani drgnęła. Moje podziękowania nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Podniosła kolejny karton i zaczęła go powoli rozcinać. To nie jest jednostkowy przypadek. Cokolwiek dokładają na półki, nie ma to żadnego znaczenia. Możesz stać obok pół godziny, a oni i tak będą udawać, że cię tam nie ma. Nikt się nie usunie. Możesz przeprosić, ale nikt nie przesunie się od razu. Wszystko najwyraźniej musi swoje trwać.

Każde stoisko ma osobę obsługującą. Nie ważne, że stoiska są obok siebie. Ważne, że nikt nie pędzi z pomocą, widząc kolejkę. Pani na serach, gdzie akurat nie ma nikogo, nie pomoże na wędlinach, gdzie akurat czeka osiem osób, poza tym jest akurat zajęta rozmową z panią od chleba. Gość od mięsa robi krok w kierunku zaplecza, bo akurat nikogo u niego nie ma i oto nagle pojawiasz się przy jego ladzie. Jest o metr od ciebie, ale nie zatrzyma się. Zniknie na zapleczu na dobre kilka minut. Na lodówce z lodami leżą rozłożone kostki masła, bo akurat naklejają na nie te metalowe, piszczące kody (tutaj potrafią je nakleić nawet w środku opakowania z pastą do zębów, czy pod nakrętką kawy rozpuszczalnej). Nikogo obok nie ma, ot, zostawili robotę na później, a to, że nikt nie może skorzystać z lodówki, nie ma przecież aż takiego znaczenia.

Podchodzę do kasy. Cierpliwie czekam, potem wykładam towar. Kasjerka wyraźnie nie jest w humorze. Siedzi z naburmuszoną miną, nic do nikogo nie mówi. Ja mówię dzień dobry, ale to nie polepsza jej nastroju. Ignoruje mnie. Zaczyna skanować, ja dzielnie pakuję do torby. Patrzę na nią i żal mi jej. Żal mi tego, że najwyraźniej ma kiepski dzień. I śmieję się w duchu, bo mnie takie zachowania śmieszą. Bo nie uda jej się zepsuć mi dnia, mimo że bardzo się stara. Skanuje produkty i rzuca je w moją stronę, zupełnie jak ta kobieta na lotnisku, która, zirytowana, oddała Ochódzkiemu kwiaty i “Podwawelską”. Na koniec rzuciła w moją stronę rachunek, obróciła głowę w drugą stronę i założyła na piersiach ręce, czekając na kolejnego klienta. Ani nie odpowiedziała na moje “dziękuję”, ani na jego “dzień dobry”. Nie chcę, żebyście myśleli, że tak jest zawsze. Ale zdarza się to. Czasami wyraźnie widzisz, jak bardzo komuś twoja obecność przeszkadza.

Dosłownie dwa dni temu kupowałem owoce. Podszedłem do wagi, żeby je zważyć i nakleić “nalepnicę” z kodem i z drugiej strony akurat podszedł jakiś mężczyzna. Wyższy ode mnie, pewnie po sześćdziesiątce, z siwymi włosami. Przepuściłem go, pokazując na wagę. Zważył, co tam miał i zapytał mnie, czy przepuściłem go dlatego, że ma siwe włosy. Powiedziałem, że nie, że przepuściłem go, bo to taka zwykła grzeczność. Uśmiechnął się tylko pod nosem, ale nie wiem, czy mnie zrozumiał.

Nie zrozumcie mnie źle

Serbia to fajny kraj. Całkiem zabawny i ludzie tutaj, którzy przecież tak jak wszędzie indziej mają swoje przywary, są w rzeczy samej bardzo mili i pomocni. Mają jednak w sobie to coś, co było paliwem dla filmów Stanisława Barei, siłą napędową wszystkich peerelowskich absurdów. Przecież są tu galerie handlowe, które niczym nie różnią się od tych w Anglii. No, może tylko tyle, że są bardziej czyste, niż te angielskie i mają lepszą klientelę, bo tutaj galeria handlowa ciągle jest miejscem, gdzie się idziesz pokazać i zadać szyku. Jest to miejsce luksusowe i trochę jakby lepsze niż szare i monotonne życie codzienne. Serbia to dziwna mieszanina współczesności i przeszłości, jakby w jednym kadrze przenikały się dwa różne obrazy. To dlatego, gdy pędzisz do banku zaraz po otwarciu, bo potem już musisz pędzić do pracy, czasem czekasz, klnąc pod nosem. Bo pracownik nie przyszedł na czas i drzwi zamknięte. A potem długa kolejka, bo dwie osoby obsługują, ale jedna wie wyraźnie mniej i co chwila pyta tej drugiej, co zrobić. To dlatego na chodniku do naszego domu, tuż przy zejściu na parking, jest ogromna dziura w płytkach. Była tu już, gdy przyjechaliśmy. Rok temu. Potem zabrali się leniwie za jej naprawę. Wypełniali betonem, wygładzali, ale szło im niespiesznie. Przegapili całe upalne lato, przyszła jesień. Do dziury nalało się wody i tak już zostało, bo już nic nie można zrobić przez zimę. Czekają do wiosny, ale nie wydaje mi się, żeby to kiedykolwiek naprawili. Tu tak już jest. Ludzie potykają się na dziurze w chodniku i klną, ale nic z tym nie robią. Wszyscy widzą studzienkę kanalizacyjną, otwartą, bo pokrywa załamała się dawno temu. I nauczyli się ją obchodzić albo przeskakiwać, ale nikt z tym nic nie zrobi.

Świat mało prawdziwy

Może nam się wydawać, że ten świat nie ma prawa istnieć. Nie dziś i nie w Europie. Tyle tylko, że on istnieje. I wiecie co? Ma się całkiem nieźle. A gdyby zapytać tubylców, co o tym wszystkim sądzą, to robiliby dziwne miny. Bo dla nich jest to świat zupełnie normalny. Mało tego. Wiedzą jak jest gdzie indziej. Widzą, jak jest gdzie indziej i mimo to nie widzą w swoim grajdole nic dziwnego. Są z niego dumni, tak samo, jak bardzo są wrażliwi na każdy przejaw krytyki. Czy to źle?

Ja myślę, że to dobrze. Fajnie jest mieć swój świat, nawet dziwny, zapyziały i zacofany i dbać o niego, być z niego dumnym. Bo taka Serbia żyje sobie swoim życiem i swoim tempem. Nie ma tu tyle polityki, ile jest w Polsce. Nie ma zagrożeń i tarć, jakie są w Anglii. Nie jest tu niebezpiecznie, bo ci ludzie nie są dla siebie agresywni, więc ulice nie cichną i nie zamierają po zmroku, jak w wielu innych, znanych mi miejscach i ludzie nie przemykają się chyłkiem od jednej plamy światła, do drugiej. Serbowie nie mają zaufania do systemów i banków, preferują gotówkę nad karty, wyroby lokalne nad importowane i kopcą papierosy, ile tylko i gdzie tylko mogą. Nawet w radio rzadko kiedy leci zachodnia muzyka, przeważnie puszczają tylko swoją. Trochę się oczywiście martwią, że ktoś próbuje mieszać w ich lokalnym kotle i wrabiać ich w różne awantury, ale w gruncie rzeczy nie są zależni ani od Ameryki (której szczerze nie cierpią), ani od coraz bardziej próchniejącej Unii Europejskiej. I, póki co, wcale źle na tym nie wychodzą.

Fajnie jest tak sobie poobserwować. Fajnie porównać. Dla mnie to jak powrót do przeszłości. Czas tutaj może się nie do końca zatrzymał, ale na pewno się trochę pośliznął. I niech tak jeszcze jakiś czas zostanie. Potrzebne są skanseny. Nie tylko po to, żeby zobaczyć czy doświadczyć, jak to drzewiej bywało, ale też jako bufor, który odgradza nas od absurdów czasów obecnych. Bardzo często mniej śmiesznych i o wiele bardziej groźnych.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilki i ludzie

Wojna na dalekim, dalekim wschodzie Ukrainy spowodowała, że w mediach zaroiło się od różnej maści specjalistów od wojskowości, polityki, geopolityki. W zasadzie od wszystkiego. Wpychają się gdzie tylko mogą i gadają. A media są bardzo pojemne, bo przecież codziennie trzeba serwować coś nowego. Właśnie dlatego każdy ma dla siebie tych kilka minut. Dzisiaj nie trzeba zbyt wiele, żeby być specjalistą, bo przecież jesteś nie tym, kim jesteś, ale tym, kim jesteś, że mówisz. To takie proste. Oto gościu zakłada sobie jednoosobową działalność gospodarczą i mówi, że jest CEO firmy. Ktoś macha ledwie przysłoniętymi cyckami i filmuje to telefonem – content creator. Ktoś inny zakłada think tank, tak sobie, bo przecież każdemu wolno i od razu media swobodnie cytują jego przemyślenia, bo przecież się zna, w dodatku książki pisze, czyli wie, bo jakby nie wiedział, to by nie pisał i nikt by mu tego nie wydawał. Na tle bandy samozwańczych ekspertów od niczego ciekawie wygląda banda ekspertów od wojsko

O Bestiach

Miałem napisać kilka rzeczy. Mniejszych, szybszych. Zbiera się tego ciągle, wystarczy radio rozkręcić i sypią się tematy. Głupota goni głupotę i już nie wiadomo, gdzie patrzeć, żeby trochę normalności złapać. Miałem napisać o dziwnym artykule pod tytułem „ Bestia pełznie do Białego Domu ”. Po zdjęciu (Putin ściska rękę Trumpowi) od razu wiedziałem, co to będzie. Zaciekawiło mnie trochę, że autor zaczyna od wiersza Yeatsa (co prawda cytując dość luźno wybrane fragmenty). Przeczytałem dwa razy. Rzadkiej urody głupoty. I tak sobie myślę, siedzi sobie jakiś pacan i pisze. O bestii pełzającej, o propagandzie Kremla. O sojuszu zawartym nad grobem Ukrainy. Nad jakim grobem, myślę sobie? Ukrainy już nie ma. Już była grobem, jak od Amerykanów pieniądze wzięła i zafundowała sobie majdan. Najpierw oligarchowie wszystko zagarnęli, a teraz wszystko wykupili zagraniczni. Nic już nie mają swojego. Nawet ziemia już nie należy do nich, tylko do wielkich korporacji. Trochę podobnie jak u nas. Kurcze, ty

Łypacz Powszechny 6

Miało już nie być więcej Łypacza. Tematów niby mnóstwo, ale przecież nieładnie naśmiewać się z innych. Zwłaszcza z tych bardziej niezwykłych umysłowo, czy też może zwykłych inaczej. Albo po prostu najzwyklejszych. Z drugiej strony mówią, że głupców nie sieją, więc skoro ktoś nie wie, gdzie jego miejsce, to niech się liczy. Nazbierało się trochę starego materiału. Nie ma kiedy tego wszystkiego obrabiać. Oglądanie i czytanie tego, co człowieka osacza byłoby robotą na pełny etat. Tego niestety zrobić się nie da. Czasem trzeba normalnie pożyć. Zrobić dzieciom kotleta, czy naleśniki. Iść na spacer. Takie tam. Zaczynamy. Na początek z przytupem. „Wall Street Journal” podsumowuje dwa i pół roku wojny na dalekim wschodzie Ukrainy, publikując bilans strat w ludziach. Ukraińcy od razu zareagowali, bo oni bezbłędnie reagują na takie rzeczy. Napisali, że to mocno przesadzone, bo w ciągu ostatnich dwóch lat zarejestrowali około 19 tysięcy zgonów. Cóż, gdyby od samego początku rzetelnie zbierali swo

Punkt siedzenia

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Stare, ale jakże prawdziwe. Chyba nigdy jako gatunek, od tego nie uciekniemy. A szkoda. Świat mógłby stać się o wiele piękniejszy. Oto artykuł o „terrorystycznym ataku” na terytorium Rosji. Wynika z niego, że Rosja uważa atak na obwód Kurski za akt terroryzmu. W dodatku rosyjski „dyplomata podkreśla, że Kijów najechał rosyjskie terytorium absolutnie świadomie”. A jak miał najechać? Nieświadomie? Rosja w odpowiedzi „podejmuje wszelkie działania, żeby ukarać agresora”. Sami zaatakowali Ukrainę. Weszli na jej terytorium. Nie ważne, jaka była geneza konfliktu. Jaka motywacja. Zaatakowali. Też są agresorem. Podobnie jest na Bliskim Wschodzie. Najpierw Hamas przeprowadził terrorystyczny atak. Zabijał cywilów. I to było złe. W odpowiedzi Izrael bombarduje Gazę. Zabija cywilów. I to jest, według Izraela, dobre. Palestyńczycy uważają to za ludobójstwo. A całkiem niedawno Izrael przeprowadził atak na członków Hezbollahu, w którym eksplodowały pagery, z

Jak polubić coś, czego się nie lubi

Historia ta, jak wiele innych, zaczyna się od papieru toaletowego. No dobrze, może nie aż tak wiele historii zaczyna się w ten sposób, ale ta właśnie o tym będzie. Przynajmniej w jakimś stopniu. Jest wiele rodzajów papieru toaletowego. Mięciutkie jak jedwab albo te bardziej szorstkie, z poślizgiem lub bez, pachnące, gładkie lub wytłoczone, kolorowe, z nadrukami, grube, cienkie, wielowarstwowe. Nie ma sensu się w to zagłębiać a to, co kto lubi i dlaczego, niech pozostanie za zamkniętymi drzwiami łazienki. Dla mnie w tej chwili ważny jest inny podział, bardzo przyziemny. Zasadniczo bowiem papiery dzielą się na mięciutkie, rozkosznie pieszczące każdy zakamarek papiery typu “pupuś” i szorstkie, bezlitosne papiery typu “dragon”. Na marginesie wspomnę, że teraz prawdziwych “dragonów” już nie ma. Odeszły w niebyt razem z latami osiemdziesiątymi. A działo się wtedy... Czysty luksus Papier toaletowy był luksusem. Stało się po niego w ogromnych kolejkach, można było ewentualnie dostać go na przy