Przejdź do głównej zawartości

Kołem się toczyć

Minuta po północy, 1 czerwca 2025. Dziś druga tura wyborów prezydenckich. Oczywiście jeszcze nie znam jej wyników. Wy, którzy czytacie ten tekst później, wszystko już wiecie. Ja, w tym momencie, wiem tylko jedno: zaskoczenia żadnego nie było, nie ma i nie będzie.

Udowodniły to wyniki pierwszej tury. Mówiąc krótko: Polacy sami wybrali i sami za to zapłacą. Historia kołem się toczy i to koło bezlitośnie miażdży. Szkoda, że za głupotę rodziców zapłacą nie tylko ich dzieci, ale jeszcze prawnuki owych dzieci. Potencjalnych, bo demografia kuleje i może być, że niedługo nie będzie komu płacić. Tak czy inaczej, panuje tak zwana cisza wyborcza i z tej okazji warto porozmawiać o czymś zupełnie innym. Jako że jest pierwszy czerwca, czyli Międzynarodowy Dzień Dziecka, proponuję porozmawiać o dzieciach.

Historia się zaczyna

Zaczyna się tak: kupiłem synkowi kosz (taki do koszykówki) na urodziny. Co prawda syn urodził się w sierpniu, ale wyraził chęć otrzymania wcześniejszego prezentu („bo inaczej stracę tyle miesięcy grania, przecież jak dostanę kosz w sierpniu, to długo nie pogram”). Nie bardzo podobał mi się ten pomysł. To znaczy, pomysł sprezentowania kosza. Raz, że drogi, dwa, że wielki (a ogródek mały) i trzy, że dobrze wiedziałem, z czym się to wiąże. Walenie piłką od rana do wieczora. Nieustanny huk i łomot. Do tego potępieńcze wrzaski, gdy cała trójka wyjdzie pograć razem. I tak już od teraz, przez całe lato, przez długie wakacje, aż do późnej jesieni. Przekonywałem, tłumaczyłem. Pomyśl o nas, pomyśl o sąsiadach. Ludzie chcą żyć, a ty będziesz tak łomotał całe dnie. Tobie to nie przeszkadza, bo dobrze się bawisz, ale co z innymi? Wszyscy żyjemy między ludźmi, trzeba myśleć o innych. Czemu nie piłka nożna? To taki piękny sport; praktycznie, aby grać w nogę nie potrzeba nawet piłki i do tego jest znacznie cichszy. Koszykówka jest bardzo głośna: każdy kontakt z piłką oznacza łomotnięcie nią albo o ziemię, albo o tablicę. Tak tłumaczyłem, ale nie pomogło. Miłość do koszykówki przeważyła.

Niedawno usłyszałem taki oto tekst: „dzieci nie szanują rodziców, dopóki same nie mają dzieci”. Piękne słowa. Znałem je już od dawna, tylko nigdy nie potrafiłem ich tak trafnie wyartykułować. Kupiłem ten kosz i kosztowało mnie kilka godzin (i bolący krzyż) postawienie go w ogródku. Potem synek zaczął rypać piłką (nasz ogródek w zasadzie nie jest ogródkiem; nie ma w nim trawy, tylko otoczone krzakami płyty), a ja zacząłem cierpieć. W pierwszy dzień grał cztery godziny. W drugi dwie. Potem nie grał, bo miał zakwasy. Teraz wychodzi, czasami co drugi dzień, pogra chwilę i wraca. W wakacje pewnie pogrzmoci dłużej, ale chyba też bez przesady. Powiem szczerze, szału nie ma. Łomot jest spory i ciągle przeszkadza, dzięki czemu przypomniałem sobie własne koszykarskie przygody.

Kiedyś

Dawno temu, mało graliśmy w kosza. Królowała noga. Wszyscy i wszędzie „grali w gałę”. Na każdym wolnym skrawku ktoś kopał. Byle czym i jak popadło, a jeśli ktoś miał prawdziwą futbolówkę, prawdziwą „biedronkę”, był bossem na osiedlu. Koszy wiele nie było. Poza salami gimnastycznymi w szkołach, raczej nie budowano ich na zewnątrz. W mojej szkole, w „Jedynce”, nie było kosza. Był na boisku przy „Siódemce”, ale jeśli ktoś tam grał, to i tak w nogę i tylko ci, których starsi przegonili z normalnego boiska. Był jeszcze jeden kosz, na boiskach koło hali sportowej. I też był zawsze wolny, w przeciwieństwie do futbolowych betonowych boisk. Tak to już wtedy było; koszykówka nie była aż tak bardzo popularna.

Początkowo nie lubiłem koszykówki. Łupałem w nogę jak wszyscy. Przyszło to do mnie dużo później. Odwilż nastała, świat wreszcie do nas przyczłapał. W telewizji pokazywali mecze NBA. Można było zobaczyć to, co na co dzień oglądali ci lepsi od nas. A było co oglądać. W tamtych, dawnych czasach grali Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman czy Patrick Ewing. Złote czasy kosza to były i ja też w to wpadłem.

W tamtych, dawnych i magicznych czasach zawsze spędzałem dwa tygodnie wakacji u moich dziadków na wsi. Lubiłem piłkę, a że nie miałem tam z kim grać, grałem sam ze sobą, biegając tam i z powrotem po podwórku. Łupałem od rana do wieczora, strzelając o płoty i szopy, waląc radośnie o ściany. Gdy przyszedł czas na kosza, dziadek zrobił mi kosz. Na środku podwórka wkopał pień brzozy, wysoki, pokrzywiony. Na szczycie zamontował starannie wykonaną, metalową obręcz, którą sam zespawał (w tamtych czasach wielu ludzi miało w domu spawarki) z grubego i zardzewiałego metalowego pręta. Babcia wykończyła kosz, bo musiał wyglądać solidnie. Do dziś pamiętam, jak siedziała na ławce przed domem i cierpliwie obszywała metalową obręcz kawałkami starej firanki. Zrobili mi kosz. Metalową obręcz przybitą do kawałka drzewa. Prymitywny, ale takie były wtedy czasy.

Piękny to był kosz. Najpiękniejszy na świecie, bo mój i mogłem sobie grać od rana do wieczora. Napieprzałem piłką, ile wlazło. Ten kosz nawet tablicy nie miał, rzucałem więc bez tablicy i po niedługim czasie trafiałem, jak tylko chciałem, w sam środek. Do dziś nigdy nie rzucam o tablicę. Jakby dla mnie nie istniała. A wiecie, czym grałem? Może dziwne pytanie, ale piłki do kosza nikt wtedy nie miał. Grałem gumową piłką, mniejszą niż standardowa (dziś powiedzielibyśmy „size 5”). Piłka była lekka. Żółta, w czarne kaczory.

Koło się domyka

Ludzie, patrzę na to teraz i widzę, co się tam wtedy działo. Za przeproszeniem użytego słowa, napierd… tą piłką całe dnie. Naprawdę, uwierzcie mi, od rana do wieczora. Obiema piłkami, do kosza i do nogi. Przyjeżdżałem do dziadków na dwa tygodnie i robiłem sobie tam sportową halę. Bez pytań, bez rozmyślań, bo dla młodych wszystko jest przecież takie proste.

Ani dziadek, ani babcia nigdy nie powiedzieli słowa. Nigdy się nie skarżyli. Nie słyszałem biadolenia w stylu: przestań nawalać tą piłką, głośno jest, przeszkadza nam to, co na to sąsiedzi. Nic. Cierpieli, teraz to wiem, w milczeniu. Pogodnie znosili swój los, tak samo, jak ja znoszę pogodnie swój, bo mimo iż mój syn gra tylko niewielki ułamek tego, co ja grałem, jednak jest to trochę upierdliwe. Tak to właśnie historia zatoczyła koło.

Pamiętam, że dziadek hodował kiedyś gołębie. W pewnym momencie przestał. W zasadzie nikt nie wie dlaczego. Nigdy o to nie zapytałem, bo przecież dzieci nie interesują się sprawami swoich rodziców, czy dziadków. Mają swoje sprawy, w ich mniemaniu znacznie ciekawsze i swoje problemy, znacznie poważniejsze. Gdy dzieci, już dorosłe, zaczynają się tymi sprawami interesować, zazwyczaj jest już za późno.

Teraz myślę, że dziadek zarzucił swoje hobby, bo wiedział, że przy wnukach po prostu z gołębiami nie wydoli. Zrezygnował z czegoś, co naprawdę lubił, bo był bezradny w obliczu szalejącej bandy wnuków. I nic nigdy nie powiedział. Ja, czasem, gdy naprawdę mi już sytuacja dopiecze, mówię do mojego syna: „mam nadzieję, że będziesz miał trójkę dzieci”. On nie wie, o co mi chodzi, a ja wiem, że zrozumie to kiedyś, dopiero wtedy, gdy nadejdzie jego czas, a na wszystkie zwykłe pytania będzie już może za późno. Ciekawe, czy moi dziadkowie też tak sobie myśleli? Pewnie tak. Nie ze złością, nie ze smutkiem, tylko tak po prostu, bo sami już wiele wtedy rozumieli i wiedzieli, że koło historii musi się najpierw domknąć, a dopiero potem toczy się dalej.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nierzeczywistość skandaliczna

Kiedyś, dawno temu, było takie czasopismo jak „Skandale”. Swoiste połączenie taniej sensacji, głupoty i naiwności, dość charakterystycznych dla absurdów epoki ustrojowej transformacji. Dzisiaj, trzydzieści lat później, epoka transformacji wydaje się wciąż trwać. Podobnie tania sensacja, głupota i naiwność; ciągle mają się dobrze. „Skandale” wcale nie zniknęły z rynku. Przemalowały się tylko i zaadaptowały do nowej rzeczywistości. „Skandale” był to swoiście piękny, nieprawdopodobny, kiepsko wydany i jeszcze gorzej wydrukowany szmatławiec. Zawsze zastanawiałem się, co kieruje wydawcą takiego kuriozum, choć raczej należałoby zadać pytanie, co kieruje ludźmi, którzy coś takiego kupują i w dodatku za to płacą. Mimo że mocno durnowate, „Skandale” były w swoim czasie całkiem poczytne i sporo ludzi traktowało je całkiem poważnie. Gdy byłem mały, chciałem pracować w „Skandalach”, co samo w sobie jeszcze mnie nie skreśla, bo w pewnym momencie chciałem też być czołgistą, a nie jestem przekonany, ...

Piętnasty maja: trzy dni przed Godziną W

Dziś 15 Maja. Dzień, jak każdy inny, bo w gruncie rzeczy wszystkie dni są podobne. Kto, poza tymi, którzy mają dziś urodziny, wie, co zdarzyło się piętnastego maja? Bo przecież coś musiało, prawda? Wynika to z czystej i logicznej matematyki: ludzkość istnieje już długo, a dni w roku jest tylko 365. Siłą rzeczy coś ważnego musiało się wtedy wydarzyć. Chcecie wiedzieć, co? Anne Boleyn Dnia 15 maja Anno Domini 1536 Anne Boleyn, druga żona Henryka VIII została skazana w procesie, w którym zarzucano jej między innymi cudzołóstwo, kazirodztwo z jej bratem Jerzym i zdradę stanu (spisek mający na celu zabicie króla). Matka Elżbiety I i królowa Anglii cztery dni później zostanie ścięta. Jakie to ma dla nas znaczenie? W sumie niewielkie. Jest to jeden z tych licznych przypadków, gdy psychopatyczny kretyn robił to, co mu się podobało w imię swoich własnych, dziwacznych i niezrozumiałych celów. Robił to tylko dlatego, że mógł. A mógł, bo miał władzę, z której korzystał w nie mniejszym stopniu, niż...

Korona stworzenia

Rok minął odkąd kota mam. Nadszedł czas na małe podsumowanie, na zestawienie korzyści z tak zwanymi upierdliwościami. Spróbuję też odpowiedzieć na pytanie: ile kotom do ludzi i gdzie człowiekowi do kota. Korzyścią z posiadania kota jest samo jego obserwowanie. Jest to fascynujące zwierzę. Wprowadza do domu zamieszanie i pozytywną energię. Samo patrzenie na kota poprawia wszystkim domownikom humor. Miło jest widzieć, jak doskonale wpasował się w rodzinę i znalazł w niej swoje miejsce. Jest absolutnie niezależny; robi to, co chce i nie można go do niczego przymusić. Sam decyduje, gdzie śpi i do kogo się przytula i wyczuwa, gdy ktoś jest chory – zostawia wtedy wszystko i potrafi przeleżeć obok chorego cały dzień. Kot doskonale wie, jak bardzo go wszyscy lubią i potrafi to wykorzystać. To niezły cwaniak i taka już jego uroda. A jakie są negatywy? Sporo żre, więc trochę kosztuje, poza tym nasz akurat okazał się dość wybredny. Znaczenie terenu, czyli podsikiwanie początkowo nie było problem...

Majowe święto

1 Maja. Święto Pracy. Dodajmy dla jasności: międzynarodowe. Święto ludu pracującego miast i wsi. Niegdyś hucznie obchodzone, dziś wyśmiewane. Gdy tak zwana komuna poszła w las, wszystko, co z nią związane wsadzono do jednego worka, zawiązano i zaczęto obchodzić szerokim łukiem. PRL w Nowej Polsce śmierdzi zresztą do dziś. Częściowo słusznie, choć twierdzenie, że wszystko wtedy było złe, jest zwykłym kretynizmem. A 1 Maja? Jak to z nim właściwie jest? „ Siewodnia prazdnik maja w kraju radnom. Pust muzyka igrajet, a my spajom. My s krasnymi fłażkami idiom guliać. A pticy wmiestie s nami spajut apiać ”. Tak kiedyś śpiewał zespół Dezerter. Dziś, jeśli zapytać przeciętnego Polaka o 1 Maja pewnie odpowie, że jest to początek długiego weekendu. Prawdopodobnie najczęstszym skojarzeniem będzie grillowanie. Ja jestem z innej epoki. My w ogóle nie grillowaliśmy. Piekliśmy raczej kiełbasę na patyku albo ziemniaki w popiele. I może przez to 1 Maja kojarzy mi się inaczej. Prawdę powiedziawszy, całki...