Przejdź do głównej zawartości

Proszek z banana kontra woda z mózgu

Banany, młotek i ratowanie planety — brzmi jak dowcip, ale w epoce pseudoekologii to już prawie rzeczywistość. Ekologia potrafi być piękna i sensowna, ale równie często zamienia się w absurd. Dziś zamiast zdrowego rozsądku mamy regulacje, podatki i ideologie, które bardziej przypominają eksperymenty na ludziach niż troskę o środowisko.

Bananowa skórka

Jakiś czas temu zobaczyłem gdzieś, chyba na Facebooku to było, ciekawy tekst o tym, jak potraktować skórkę po zjedzonym bananie. Otóż nie należy jej w żadnym wypadku wyrzucać do kosza. Przynajmniej nie bezpośrednio. Dużo rozsądniej jest taką skórkę pociąć na mniejsze kawałki i ususzyć, ale tak dokładnie i przez kilka dni. Gdy skórka jest już całkowicie twarda, rozbijamy ją młotkiem na proszek i wtedy można to już śmiało wrzucić do kosza – korzyść taka, że proszek zajmie o wiele mniej miejsca.

W tym wszystkim chodziło oczywiście o ratowanie planety. Prawdopodobnie poprzez produkowanie mniejszej ilości koszy z odpadami i, mimo że nikt nie pomyślał o tym, że skórka od banana jest tworem organicznym, więc jako taka środowisku nie zagraża, doceniłem żart i uśmiałem się. Później przestałem się śmiać.

Uzmysłowiłem sobie, że najprawdopodobniej garść ludzi weźmie to na serio, a kilku może zacząć tak robić. W wielkim stadzie po prostu nie może być inaczej, a jak wiemy, Bozia ma przeróżnych lokatorów. Prawdę powiedziawszy, przy dobrych wiatrach można by taką sprawę rozpropagować. Nagłośniona medialnie i ubrana w odpowiednio powykrzywianą ideologię mogłaby chwycić, bo niby czemu nie? Gdybym był bogaty, ale tak naprawdę bogaty, jak Musk czy inny Abramowicz, wtedy pewnie sam bym coś takiego zrobił – głównie dla rozrywki, ale też w imię nauki. Przeznaczyłbym na to z dziesięć milionów dolarów rocznie: opłacenie reklam, sponsorowanych artykułów w jakichś Interiach, do tego jakiś kanał na YouTube i opłaceni influencerzy. Może jakieś poważne badania na poważnym uniwersytecie. Po kilku latach można by sprawdzić ilu ludzi regularnie wali młotkami w bananowe skórki. Wynik w sumie bezużyteczny, ale jakże ciekawy.

To straszne, że trzeba uczyć ludzi ekologii. Wydawałoby się, że jest ona logiczna i naturalna, więc zgodnie ze starym porzekadłem „nie sraj tam, gdzie jesz”, nie trzeba do niej nikogo namawiać. Że każdy to rozumie, ale przecież nie rozumiemy tego i zawsze, jako gatunek, prowadziliśmy gospodarkę mocno rabunkową. Kiedyś może trochę mniej, bo i czasy były inne.

Ekologia kiedyś

Dawno temu, choć pamiętam, jakby to było dziś, moi dziadkowie (mieszkali na wsi) nie mieli takich dziwacznych dylematów. Jak zjedli banana (przeważnie ich nie jedli, bo przez większość ich życia był to owoc mocno egzotyczny) wywalali skórkę na znajdujący się obok domu kompostownik, zwany po prostu gnojem. I tak właśnie wyglądała wtedy ekologia. Wszystkie odpady organiczne albo zjadały domowe zwierzęta, albo wywalało się je na gnój, gdzie to wszystko się radośnie rozkładało i można to było później używać do podsypywania rosnących w ogródku warzyw. Tyle. Reszta była równie prosta. Papiery dziadkowie palili w piecu. Butelki były na wymianę. Słoiki zostawiali na przetwory. Metale można było oddać do skupu. Plastików w formie reklamówek, opakowań czy pojemników praktycznie nie było, więc i nie trzeba się było tym przejmować. Nie wiem, co robili z ubraniami, ale znając starych ludzi, używali je jako te noszone „koło domu”, aż się prawie rozpadały ze starości, po czym darli je na szmaty. Wiejskie gospodarstwo domowe produkowało minimalną ilość śmieci.

Obok domu dziadków był wychodek, ale nie taki zwyczajny, gdzie robisz do dziury i to wszystko wpada tam, lądując na oślizłej stercie pełnej much i pomiętych kawałków gazet. Ten był wypasiony, murowany, z wygodnym siedziskiem. Pod nim znajdowała się głęboka, wymurowana komora. Wszystko, co wpadało do środka, kisiło się tam, przyjmując ostatecznie formę płynną, choć gęstą i zawiesistą. Gdy komora się wypełniała, dziadek przez specjalny otwór wybierał wiadrem tę breję (nazywaliśmy ją mleczkiem) i podlewał nią rośliny, bo każdy wie, że gówno to najlepszy znany ludzkości naturalny nawóz.

Tak to kiedyś było. Życie toczyło się bliżej natury i nikt nie myślał, że coś może się naszej planecie stać. Oczywiście nie było to wszystko idealne. Spalone w piecu popioły wywalano do lasu, czy też najbliższego dołu (w każdej wsi było coś nazywane „popiołami” lub „popielnikiem”), a często lądowały tam też większe odpady, jak stare wiadra, czy opony, czyli wszystko, co w wiejskim gospodarstwie już kompletnie do niczego się nie nadawało. Większe rzeczy zakopywano po prostu w lesie. Poniekąd wynikało to z tego, że na wsiach nie istniało coś takiego jak wywóz śmieci. Dziś jesteśmy bardziej cywilizowani i za odbiór śmiecia sporo płacimy, a przecież nasza świadomość aż tak bardzo nie rozkwitła.

Ekologia dzisiaj

Weźmy taką Szwecję. Kraj ten jest od dawna poligonem, gdzie testuje się dla Europy różne podejrzane i śliskie rozwiązania. Gdzie dzięki temu skończyli, wyraźnie widać. Pytanie, czemu się na tym nie uczymy?

W Szwecji, w pokoju hotelowym nie możesz ustawić sobie samodzielnie temperatury. W zimie jest ona ustawiona na 21 stopni i nie ważne, czy jest ci zimno. Motywują to dobrem planety. W pokoju nie ma czajnika ani ekspresu do kawy, żebyś przypadkiem nie marnował prądu. Ręczniki wymieniają raz w tygodniu: pranie jest nieekologiczne, bo prąd, woda i detergenty. Jest tam też ciekawa restauracja, która owinęła się w intrygującą ideologię. Otóż szczycą się oni tym, że serwują dania przygotowane z produktów, które już wyszły, albo właśnie wychodzą z daty. Żeby nie marnować. Ta restauracja nie jest tania.

Jest bezsens? No jest. Samochody kopcą, zabronić. Węgiel kopci, postawić wiatraki. Prąd niedobry, podnieść cenę, żebyś mniej używał. Krowy be, jedz warzywa, ale… Warzywa zużywają wodę, więc wkrótce też mogą być be. Lepsze (i tańsze) będą te drukowane w fabrykach. Kupuj w marketach, jedz w sieciówkach: tam jedzenie też nie jest zdrowe, ale jest ekologiczne, bo z małym śladem.

Chodzi tu dokładnie o to, że zamiast zająć się źródłem problemu, wymyśla się różne głupoty i kulawo je uzasadnia. Obarcza się przeciętnego Kowalskiego czy Ericssona odpowiedzialnością, jakby to oni byli winni, że planeta płonie. To zwykli ludzie ponoszą wszelkie koszty. Wyższe rachunki, utrudnienia, dziwne przepisy, nowe podatki, obniżenie standardów i poziomu życia. Bo muszą coś ratować. Bo są przecież wyższe cele i wszyscy powinniśmy ponieść szlachetną ofiarę. Jednocześnie to wszystko nie ma nic wspólnego z ekologią i służy do tego, żeby ludzi ogłupiać, zubażać i przy okazji dobrze na nich zarabiać. A grozi tym, że wreszcie wtłoczą nas w klatki, z których już nigdy nie wyjdziemy.

Wydaje się pierdyliardy na zbrojenia. Na Ukrainie tysiące pocisków spadają każdego dnia. Nikt się tam nie przejmuje dwutlenkiem węgla czy śladem węglowym. Myślą tylko o tym, żeby jeszcze więcej broni tam dostarczyć. Te wszystkie czołgi, samoloty, lotniskowce kopcą na potęgę. Ile to trzeba wydobyć i przewieźć dookoła świata tej ropy, żeby to wszystko napędzić? A nam mówi się, że to krowy pierdzą i bekają. Że musimy przykręcić kaloryfery, bo to będzie nie tylko dobre dla środowiska, ale i zdrowsze dla nas. W tym samym czasie żołnierze ciągle maszerują. Oni przecież też pierdzą i bekają, a trzeba dodatkowo darmozjadów ubrać i nakarmić. I trenować coraz to nowe roczniki. To jest mądre i rozsądne. Wszystko przecież w imię naszego wspólnego bezpieczeństwa, więc nie dziw się potem, że płacisz podatki od deszczu, czy balkonu. Niedługo możesz zapłacić od wody, słońca i powietrza. Zamiast mięsa będziesz jadł robaki, bo wmówią ci, że to zdrowe, będziesz młotkiem tłukł skórki od bananów, bo to dobre dla planety. Bo przecież ktoś musi zatankować te wszystkie helikoptery. Ktoś musi zapłacić, za wyprodukowanie nowych rakiet i dronów.

Ekologia jutro

Można uratować naszą piękną planetę. Nawet trzeba, bo póki co, tylko jedną mamy.

Zamiast wydawać pieniądze na głupoty, trzeba je zainwestować w naukę. Błyskawicznie ulepszymy filtry i opracujemy nowe źródła energii. Przestaniemy kopcić i zatruwać. Jeśli tak dobrze pomyśleć, to coś takiego jak śmieci praktycznie nie istnieje. Na tym świecie absolutnie wszystko można wykorzystać lub przetworzyć i to znacznie lepiej i skuteczniej, niż robili to nasi dziadkowie. Nawet ten durny plastik, którego tak się wszyscy czepiają. Można go przerobić na taki, który się rozkłada. A jeśli nie, wykorzystać go jako budulec dla dróg czy domów. Ostatecznie można zrezygnować ze wszystkiego, co niedobre. W imię wspólnego dobra chętnie będę nosił butelki na wymianę i płócienną, wielorazową siatkę na zakupy (co i tak robię). Zresztą, całkiem wygodnie nosi się zakupy w papierowych torbach.

Trzeba inwestować w oświatę. Uczyć ludzi. Czy raczej uczyć dzieci, bo to będzie kiedyś ich świat. Ja swoim mówię, że nie wolno nic rzucać na ulicę, że tylko głupi ludzie śmiecą, bo na śmieci są kosze. I one już to mają w sobie. Nie rozumieją, jak można rzucać papiery i puszki na ulicę. Nie lubią tego. Podoba im się, jak trawnik jest zielony. Pełny kwiatów, nie petów.

Wystarczy tylko chcieć. Za dwa pokolenia wiele się zmieni. Ludzie będą dbali, tak po prostu, sami z siebie. Nie będzie trzeba straszyć ich karami, zmuszać przepisami, wyłączać im ogrzewanie, czy zatruwać im głowy mętną ideologią. I wtedy to młode pokolenie wyrośnie, zdrowe i normalne i wreszcie zastąpi to stare i dziwaczne i planeta rozkwitnie i ludzie rozkwitną razem z nią.

Problem w tym, że ktoś tego najwyraźniej nie chce.

Powtórzę jeszcze raz. Gdyby wszystko, co wydajemy na zbrojenia zainwestować w naukę i oświatę, za dziesięć lat mielibyśmy nie tylko czystą wodę, ziemię i powietrze, nie tylko zdrową i smaczną żywność, ale też kolonię na Marsie.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Świat wielowarstwowy

Oto mamy świat, w którym codziennie nas straszą. Media karmią lękiem, polityka podsyca psychozę, a my – zajęci przetrwaniem – tracimy zdolność logicznego myślenia. PIERWSZA WARSTWA Na początku proponuję popatrzeć na to. Wklejam link . Dobrze by też było skopiować sam tekst, bo rzeczy w internecie mają dużą łatwość znikania, ale jest za długi (zresztą to tylko fragment, bo reszta tekstu dostępna po opłaceniu subskrypcji). Wkleję tylko kilka fragmentów, jakby co, jakby coś znaczy poznikało… „Straszą nas każdego dnia.  [...]  Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna.  [...]  Włącza pan telewizor i co? Czuje pan wojnę? I wojenną propagandę? – Jak tylko wcisnę guzik, swąd po pokoju się roznosi, zapach prochu, amunicji, trupa i czego tam jeszcze. Histeria to mało powiedziane, to jest psychoza wojenna. Dziwna mieszanka – owszem, dziennikarze autentycznie się nakręcają, powrócił jakiś rodzaj oszołomstwa, dawno przecież wyśmianego. To bardzo widoczne w ich reakc...

Piętnasty patrzy z kąta

Monolog zapomnianego dnia w brudnym świetle listopada. Oficjalnie to tylko kolejny dzień w kalendarzu. Nieoficjalnie — zapomniany lokator czasu, który od lat obserwuje, jak inne daty tańczą na jego ciszy. Nikt nie bije mu braw, ale wszyscy przechodzą przez niego. A on czeka. I pamięta. MONOLOG PIĘTNASTEGO Siedzę w kącie kalendarza jak nieudany lokator, jak plama po kawie, której nikt już nie próbuje zetrzeć. Piętnasty Listopada. Bez bohaterów, bez katastrof, bez nachalnej świętości. Nikt nie celebruje mojego istnienia — może poza tym jednym gołębiem, który zdechł pod przystankiem. Nic, tylko stęchłe powietrze, mokra kurtka i ktoś, kto znowu zapomniał wyrzucić śmieci. Pachnę tanim papierosem i cichą rezygnacją. Jedenasty znów urządza karnawał na grobach. Wciąga historię za włosy, pudruje jej kości i każe tańczyć walca w rytm werbli, o które nikt nie prosił. Flagami wachluje trupy, a orkiestra duchów gra hymn na pękniętych żebrach. Dwunasty przeżuwa wspomnienia po spadających gwiazdach j...

Żalnik

All Saints’ Day. Allerheiligen. La Toussaint. Tutti i Santi. Día de Todos los Santos. Mindenszentek napja. Svátek Všech svatých. Svi sveti. Ziua Tuturor Sfinților. Araw ng mga Santo. Czyli: nasze rodzime Wszystkich świętych, tradycyjnie celebrowane pierwszego listopada. Definicja: jest to czas, gdy „chodzimy na groby” (ci bardziej tradycyjni), lub nie (ci bardziej nowocześni) i wspominamy naszych bliskich (lub trochę dalszych), których już między nami nie ma, czyli tych, którzy opuścili już ten łez padół i przenieśli się do lepszego świata (takie jest powszechne mniemanie) i wolni od ziemskich zmartwień pasą się spokojnie na niebiańskich łąkach. W niektórych krajach, tych niepoważnych (według oficjalnej propagandy), jest to poważne, podniosłe święto. W innych karach, tych bardzo poważnych i poważanych, takiego czegoś już praktycznie nie ma. Jest coś w stylu zakładania masek, wycinania dyniek, czy łażenia po domach i żebrania o cukierki. To taka zabawa, nic poważnego, nic zdrożnego, ale...

Moralność świniowata

W języku polskim istnieje taki popularny zwrot jak moralność Kalego . Głęboko zakorzeniony, zszedł prosto z kart powieści Henryka Sienkiewicza. Ciekawe, czy w szkołach jest jeszcze „W pustyni i w puszczy”? Ciekawe, czy w tych dziwnych czasach w ogóle można jeszcze takich słów używać? Może być, że obecnie nie jest to zbyt politycznie poprawne dzieło. Podobnie jak film, którego oglądanie mogłoby zapewne grozić utrwalaniem pewnych stereotypów. Ale ja w sumie nie o tym. Pozwólmy wypowiedzieć się autorowi: Pojęcia o złem i dobrem miał także aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa: — Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek — Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek. — Doskonale! — zawołał Staś — a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: — Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy. Moralność Kalego Jest to frazeologizm, który oznacza nic innego, jak tylko podwójną mora...