Przejdź do głównej zawartości

Opowieści Wigilijne

Znowu Boże Narodzenie. Wypada coś napisać. Zawsze coś wypada, albo trzeba. Znowu trzeba znosić te wszystkie siaty z zakupami, ubierać choinkę i warzyć potrawy z kapusty. Piec placki. Potem trzeba się obżerać przez kilka dni. Koniecznie odwiedzić krewnych, których odwiedzić wypada. I po co to wszystko?

Tradycja 

Tradycje, takie jak Boże Narodzenie, stanowią, mówiąc bardzo pompatycznie, o naszej przynależności do danego kręgu kulturowego. W trochę mniejszej skali, stanowią o naszej narodowej tożsamości. A mówiąc zupełnie po ludzku, w dużym stopniu definiują to, kim jesteśmy. Na całym świecie chrześcijanie obchodzą narodziny Jezusa, mniej więcej w tym samym czasie. W Polsce ludzie zasiadają do Wigilii i łamią się opłatkiem. Każda rodzina przechodzi przez swój własny zestaw rytuałów, którymi nasiąkamy za młodu i które zabierzemy ze sobą do grobu. Po drodze przekażemy je następnym pokoleniom, często nieświadomie.

Dom rodzinny 

W moim domu rodzinnym na kolacji wigilijnej pojawia się tajemnicza potrawa zwana “sos z łebów” (to nie jest błąd, wymowa oryginalna!). Przyszła ona z domu ojca, a skąd tam się pojawiła, nikt nie wie. Zawsze tam była. Jest bardzo prosta. Wrzucasz do gara cebulę, warzywa, głowy karpi i ich wnętrzności (przy patroszeniu trzeba uważać, żeby nie rozciąć żółci, a wyschniętymi rybimi pęcherzami bawią się poźniej dzieci). Sosu jest niewiele. Każdy dostaje trochę na dnie miseczki i jemy go zagryzając słodką chałką. Mnie smakuje, choć nie poznałem nigdy nikogo, kto by coś takiego z okazji Wigilii gotował. Sam potrafię to ugotować, ale u siebie w domu nigdy się w to nie bawię. Powód? Nie mam surowców. Nie przepadam za karpiem. Jem go tylko w święta i najczęściej kupuję tylko dwa kawałki, dla siebie, bo nikt inny tego nie tyka. Żeby ugotować sos, potrzeba sporo rybich odpadów, a u moich rodziców zawsze było kilka karpi. Moja żona nie rozumie tej potrawy, ale gdy dzieci podrosną, na pewno ją ugotuję. Ot tak, żeby raz spróbowały, ale nie mam złudzeń - pozostanie ona z nimi wyłącznie w formie opowieści.

Wigilijne zwyczaje 

Moja małżonka nie rozumie też kilku innych wigilijnych zwyczajów, które przyszły ze mną. Na przykład tego, że u nas kompot z suszu jadło się w formie zupy, w dodatku z grochem typu “jasiek”. Albo tego, że mama zawsze była uwiązana w podawanie do stołu - my siedzieliśmy, wszystkie gary były pod ręką i tylko wymieniało się talerze, a mama serwowała. W ten magiczny sposób wszystko jedliśmy ciepłe. W domu rodzinnym mojej żony wszystkie potrawy wjeżdżały na stół w tym samym czasie i każdy tam sobie skubał, co tylko chciał. W ten sposób, w moim mniemaniu, wszystko jedli zimne. Pomiędzy miskami z ciepłymi daniami na stole pojawiał się też wybór ryb zimnych, których u mnie z kolei nie jadało się przy Wigilii wcale. Co kraj, to obyczaj i zawsze swoje obyczaje uważamy za lepsze od innych.
U siebie w domu dokonaliśmy twórczej fuzji i ze wszystkich rodzinnych zwyczajów wytworzyliśmy swoje własne. W nich wyrosną moje dzieci i później dokonają własnych fuzji. Nigdy nie doświadczą tego, co nam było dane doświadczyć i bardzo dobrze, bo nie ma takiej potrzeby. To, co było, będzie w nich żywe i przetrwa w innej formie - wigilijnych opowieści.

Wigilijne opowieści 

Każda rodzina ma swoje opowieści. Rodzą się i zostają z nami przez pokolenia. Są esencją tego, czym jesteśmy, a może raczej tego, czym kiedyś byliśmy.
Mój tata przy wigilijnym stole zawsze powtarzał te same dwie rzeczy, dosłownie i każdego roku. Jedna była o tym, że kiedyś kupili karpia, który miał ponad dwa kilo i nie mogli go zjeść, bo bardzo śmierdział mułem. Druga była o tym, że jego mama, a moja babcia robiła na Wigilię chlebowe paluchy z makiem. Ja też wspominam te opowieści przy moim świątecznym stole, choć moje dzieci są jeszcze za małe, żeby je zrozumieć.
A moje własne opowieści?

Pamiętam, że na długo przed świętami rodzice zaczynali znosić do domu siaty z zakupami. Sporo się u nas jadło, to i zaopatrzenie było pokaźne. Poza tym w latach osiemdziesiątych trzeba było myśleć mocno “do przodu”. Mama przygotowywała wszystkie potrawy, karpie pływały w wannie i gdy szliśmy się kąpać, przekładaliśmy je do wiadra. Gdy zaczynały pływać bokiem, karmiliśmy je cukrem. A kiedy przyszedł ich czas, mama tłukła je po głowie młotkiem do mięsa i układała rzędem na gazecie. Tata w tym czasie zajmował się światłami na choinkę. To była jego robota. Przynosił te wszystkie poplątane sznury, rozplątywał je i rozkładał po całym domu. Nigdy nic nie działało, więc trzeba było sprawdzać każdą żarówkę z osobna. Potem ubieraliśmy choinkę i zawsze było przy tym dużo gadania, bo najwyraźniej ani ja, ani moja siostra nie potrafiliśmy tego robić właściwie - a to dwie czerwone bańki obok siebie, a to dziura z tej strony, albo łańcuch za bardzo na lewo. Zresztą, choinka i tak była krzywa, więc trzeba było ją przywiązywać bandażem do kaloryfera. Czemu bandażem? Nie mam pojęcia.

Wigilijna perełka 

Mam jeszcze jedną opowieść wigilijną.
Nie pamiętam, ile miałem wtedy lat, pewnie ze dwanaście. Mama wymyśliła sobie, że w tym roku jako choinkę będziemy mieli żywą sosnę. No i pojechaliśmy z ojcem do lasu, żeby tę choinkę ściąć. Zima jak się patrzy, śnieg po pas. Noc. Zaparkowaliśmy naszego zielonego Malucha na uboczu i poszliśmy w las. Znaleźliśmy odpowiednie drzewko i ścięliśmy je. A potem pojawił się problem, bo drzewko było za duże na “małego Fiata”. Co zrobiliśmy, skoro cała eskapada i tak była nielegalna? Ojciec jechał samochodem a ja, w wystawionej przez opuszczone okno ręce trzymałem drzewo. Miałem przykaz, żeby natychmiast je rzucić, gdyby tylko na drodze pojawił się jakiś samochód. Wierzcie lub nie, ale wtedy aż tak wiele samochodów po drogach nie jeździło. Dojechaliśmy spokojnie do domu, daleko nie było. Ojciec zaparkował pod blokiem i powiedział mi, żebym poszedł na około i wrzucił choinkę na balkon (mieszkaliśmy na parterze, widocznie nie chciał, żebym paradował przed blokiem z kradzionym drzewkiem). Wrzuciłem towar na balkon i poszedłem do domu. Mama zapytała, gdzie jest drzewko. Powiedziałem, że na balkonie, tyle tylko, że go tam nie było. Z tego całego stresu wrzuciłem je na inny balkon. Musiałem iść dookoła bloku i po cichu wejść na sąsiedni balkon. Do dzisiaj myślę, że znacznie prościej było wtedy iść do sąsiada, ta sama klatka, drzwi w drzwi, i poprosić o wrzuconą przypadkiem sosnę, ale po co sobie upraszczać?

Po co to wszystko

Ta opowieść to petarda dla moich dzieci. Zostanie z nimi przez długi czas. Teraz tworzymy swoje własne opowieści, wygłupiamy się na swój własny sposób i tworzymy historię swojej rodziny.

Po co noszę siaty z zakupami, gotuję te kapusty, żury i barszcze, skoro moje dzieci i tak tego nie jedzą? Po co rozplątuję moje własne światełka choinkowe i przywiązuję moje drzewko sznurkiem, żeby się nie przewróciło? Po co ubieram się ładnie do Wigilii, skrapiam odświętną perfumą i łamię opłatkiem, składając życzenia trzylatkom?
Bo tak trzeba.

Może moje dzieci też o tym kiedyś opowiedzą.

Wesołych Świąt.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Odzależnienie

Pamiętam, te czasy, gdy zakładałem sobie pierwsze konto mailowe. Dawno temu to było, gdy internet był już poniekąd powszechny, ale ludzie jeszcze nie do końca wiedzieli, jak i po co z niego korzystać. Tak samo było z pocztą elektroniczną. Wszyscy zakładali konta, ale nikt do nikogo maili nie pisał. Świat dopiero zaczynał się zmieniać. Ludzie mieli telefony Nokia, cierpliwie stukali do siebie esemesy i grali w węża. Od samego początku byłem „człowiekiem Interii”. Oprócz tego były jeszcze dwa główne portale: WP i Onet. Teraz jest ich cała masa, wszystko i wszyscy mają swoje strony, ale jeśli chodzi o internetowe miejsca typu „1001 drobiazgów”, ciągle, już od tylu lat, najbardziej liczą się te same trzy. Lubiłem Interię. Tam miałem konto, tam czytałem wiadomości „z kraju i ze świata”. Zawsze wydawała mi się lepsza od innych, choć to kwestia gustu, sensowniej ułożona i bardziej przejrzysta, z lepszą, czytelniejszą strukturą. Nawet teraz tak jest. Wszystko ma tam swoje miejsce, podczas gdy ...

Wypoczyn

Wróciliśmy z wakacji. Jak wspominałem wcześniej, w tym roku gościł nas Sopot, czyli niekwestionowana perła Bałtyku. Fajne były wakacje. Trzy tygodnie zleciały bardzo szybko. Nawet nie trzy, bo przecież droga sporo zajmuje. Obliczyłem, że w obie strony siedziałem za kółkiem w sumie 48 godzin. Dużo, ale mimo wszystko było warto. Podróż samochodem z Belgradu do Sopotu, nawet z jednym noclegiem po drodze, to wyczyn. W dodatku z jakichś dziwnych powodów zajmuje o wiele dłużej, niż pokazuje Google Maps. W ogóle, według mnie, wakacje, jeśli jedzie się na nie z małymi dziećmi, to dla rodziców trochę koszmar. Zorganizuj wszystko, spakuj, upchaj w samochodzie, a potem jedź dwanaście godzin, gdy z tylnego siedzenia słyszysz tylko wrzaski, kłótnie i narzekanie, że tyle to trwa, bo małe nie patrzą na to, że jadą jako pasażerowie i tylko czekają, aż zatrzymasz się po drodze w McDonaldzie. Dalej jest tak samo. Wypakuj, ułóż w szafach i biegaj, dbaj, organizuj i płać za każdą fanaberię, zmieniaj im ga...

Stado szaleńców

Napiszę dziś coś o wariatach. O niebezpieczeństwach. O głupcach. Napiszę też o zwierzętach, bo to wszystko się jakoś dziwnie łączy. Czemu niby nie porozmawiać o szaleństwie? Czemu nie zastanowić się, jak go wyeliminować? Wiecie, jak obecnie wygląda Polska? Mamy 460 posłów i 100 senatorów. To władza tak zwana ustawodawcza. Do tego dochodzi rząd i prezydent, czyli władza wykonawcza. W obecnym rządzie mamy ponad 100 ministrów i wiceministrów, do tego dochodzą jacyś dyrektorzy. Celowo nie wspominam reszty partyjniaków i administracji niższego szczebla, bo ci akurat niewiele mogą; są tylko po to, żeby wykonywać i wdrażać. Dlaczego o tym mówię? Bo to wszystko mniej niż tysiąc ludzi. W kraju, który liczy ponad trzydzieści siedem milionów. Załóżmy, że to mniej więcej trzy tysięczne procenta, mniej więcej. Niewiele, prawda? Mówi się też, że w Polsce jest około 200 tys. członków różnych partii politycznych. To mniej więcej pół procenta całości. Też jakoś tak mało. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, ...

Radość nieszczególna

Mamy oto środek czerwca. Piękny to czas, pod wieloma względami, choć pod innymi jest to czas typu „na dwoje babka wróżyła”. Jedni się szczerze cieszą, inni cieszą się nieszczególnie. Gdy byłem młody, uwielbiałem środek czerwca. Ten powiew radości, gdy nie jest ważne, jakie będą oceny na świadectwie, nie jest ważne, ile starzy będą o nie sapać, bo wakacje za pasem. A wakacje, wiadomo, szał i luzik. Teraz, gdy jestem dużo starszy, wiem, że moje dzieci tak samo do tego podchodzą, bo cały czas pytają, ile jeszcze do końca szkoły. Ja, jako rodzic, truchleję. Dla mnie wakacje to taki mały, osobisty koszmar, gdy mam całą trójkę na łbie od rana do wieczora, bo przecież wiadomo, że jedyną radością z posiadania dzieci są te krótkie momenty, kiedy są w szkole. Gdy są w domu, wszystko idzie inaczej. Kiesyś to się działo! Gdy wybrzmi ostatni dzwonek, człowiek był wolny. Wszyscy stawaliśmy się wtedy wolnymi ludźmi, teoretycznie uwolnionymi od okowów, choć w praktyce wielu z nas musiało wtedy jeździć...

Podróż w czasoprzestrzeni

Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże. Serbia ma swoje dziwactwa Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i...