Dziś w cyklu „Opowieści nienachalne” zapraszam na odrobinę klasyki, choć w nowym, uwspółcześnionym wydaniu. Będzie to odświeżona i dopasowana do nowej rzeczywistości wersja wierszowanej bajki Aleksandra Fredry „Paweł i Gaweł”, słusznie uznawanej za kanon polskiej literatury dziecięcej.
Wersja oryginalna
Wersja bardziej współczesna
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce (to jest zawsze dobry początek!), czyli gdzieś na wschodzie, na typowym osiedlu, w dość typowym bloku z wielkiej płyty mieszkali Włodek i Władek. Każdy z nich zajmował niewielkie mieszkanie typu dwa pokoje, wąska kuchnia i łazienka razem z ubikacją. Aha, obaj mieszkali na drugim piętrze. Władek mieszkał w mieszkaniu bocznym, jednym z dwóch większych, a Włodek w środkowym. Różnica była w metrażu, choć niezbyt duża, niestety, mieszkanie środkowe miało ślepą kuchnię i nie miało balkonu.
Komórka należała do bloku, czyli do wszystkich i do nikogo zarazem. Nikogo w zasadzie specjalnie nie interesowała, bo była mała i ciasna, wszystkiego z pięć metrów kwadratowych po podłodze, ze skośnym sufitem schodów, schodzącym pod tak ostrym kątem, że wyprostować się można było tylko tuż przy drzwiach. Lokatorzy drugiej klatki (w bloku klatek było pięć, po piętnaście mieszkań na klatce, windy brak) w pełni wykorzystywali klatkową suszarnię i wózkownię (blok zbudowany w PRL-u, teraz już takich nie robią; miał strych, gdzie poszczególne klatki oddzielały metalowe drzwi bez zamków, miał też połączone piwnice, więc dzieciaki mogły się strzelać, gonić i bawić w chowanego przez całe dnie i nigdy im się to nie nudziło).
Komórkę, całkowicie nieoficjalnie i niejako przez zasiedzenie, użytkował Władek. Już jego ojciec, który dostał w tym bloku przydział z Zakładów Metalurgicznych, trzymał tam swój motor. Lubił jeździć nim na ryby na pobliską gliniankę i zawsze, gdy dużo złapał, roznosił to po sąsiadach. Władek też trzymał tam swój motor, bo odziedziczył zamiłowanie do szybkiej jazdy po ojcu, choć zamiast na ryby, śmigał nim po okolicznych dyskotekach.
W pewnym momencie ni z tego, ni z owego, bez żadnych podszeptów z zewnątrz i bez dziwnych głosów wewnątrz głowy, na komórkę zagiął parol Włodek. Uznał, że Władek używa jej bezprawnie, bo on, Włodek, ma do niej większe prawa (komórka leżała ścianę w ścianę z piwnicą Włodka) i od tej pory chce mieć ją na wyłączność, żeby trzymać w niej swój sprzęt do badmintona. Nigdy nie porozmawiał o tym z Władkiem, poszedł za to prosto do Rady Mieszkańców. Rada wiele zrobić nie mogła, ale utwierdziła go w słuszności żądań i obiecała moralne wsparcie. Władek, gdy usłyszał o całej sprawie, chciał się uczciwie podzielić komórką, gdzie było przecież miejsce dla wszystkich i jedyne, na czym mu zależało, to równy dostęp. Włodek nie chciał o tym słyszeć. Komórka, jak powiedział, ma należeć wyłącznie do niego i nie ma od tego odwołania.
Władek nawet się nie zdenerwował. Spokojnie poszedł porozmawiać z Włodkiem, ale ten go wyśmiał. Poszedł do Rady, ale ci odpowiedzieli, że nie wiedzą, że sytuacja nie jest jasna i tak dalej. Kilka dni później Władek zobaczył, że jego motor stoi poza komórką. Niewiele myśląc, wywalił z komórki sprzęt Włodka i wstawił motor do środka. Później zainstalował tam masywne, metalowe drzwi i jeszcze masywniejszy zamek.
Włodek nie zamierzał odpuścić. Nie śmiał iść z tym bezpośrednio do Władka. Poszedł na skargę do Rady Mieszkańców, ale ponownie nic nie ugrał. Zaczął więc nękać Władka na własną rękę. Stukał w podłogę, pukał w ścianę i swawolił, ile można. Głośna muzyka, głośny telewizor, wrzaski, pokrzykiwania. Usunął szafkę ze ściany dzielącej jego mieszkanie od mieszkania Władka i walił w nią i kopał, okazyjnie rozwalając na niej pustą butelkę po winie. Gdy widział Władka wracającego do domu, chował się za firanką i rzucał w niego jajkami albo balonami wypełnionymi wodą. Wieczorami rzucał kamieniami w jego balkon, a przy tym chodził po wszystkich sąsiadach i opowiadał o Władku niestworzone historie. Kłamał i konfabulował, ile wlezie. Ludzie przeważnie kiwali głowami i uśmiechali się pod nosem, ale wiadomo przecież, że kropla drąży skałę. Władek nie reagował, bo cenił sobie święty spokój. Przełykał to wszystko, hałasy i zniewagi i czasami, po szczególnie ciężkiej nocy szedł na skargę do Rady Mieszkańców, ale ci skrzętnie notowali wszystko, po czym chichotali za jego plecami, więc w końcu przestał tam chodzić. Minęło mniej więcej osiem lat.
Niewiele się przez ten czas zmieniło. Może tyle, że Włodek był coraz bardziej bezczelny i coraz bardziej pewny siebie. Uskrzydlało go, że Władek nie reaguje, a i Rada Mieszkańców poklepuje go po cichu po ramieniu. Zgubiła go pycha. Przekraczał kolejne czerwone linie, aż w końcu posunął się za daleko. Postanowił dopiec Władkowi, robiąc coś, co na każdym osiedlu jest traktowane jako ostateczna zniewaga. Zrobił w nocy kupę na wycieraczce Władka. Władek nie spanikował. Wszystko spokojnie posprzątał i po cichu poczynił pewne przygotowania. Kiedy był już gotowy, zapukał do drzwi Włodka i gdy ten otworzył, walnął go pięścią prosto między oczy.
Włodek ocknął się po jakimś czasie. Szybko zrozumiał, że Władek nie tylko podbił mu oczy, ale też zajął jego mały pokój. Siedział tam po prostu na stołku i nic nie mówił, a gdy Włodek wchodził, podnosił się leniwie i walił go pięścią między oczy. Trwało to jakiś czas, aż w końcu Władka znudziła cała sytuacja, więc podparł drzwi do pokoju krzesłem, żeby Włodek nie mógł się tam dostać. Później przebił drzwi między swoim dużym pokojem a małym pokojem Włodka i oświadczył wszystkim, że teraz ten pokój oficjalnie należy do niego. Licząc po podłodze było to około dwudziestu procent dotychczasowego metrażu Włodka.
Sytuacja utknęła w martwym punkcie. Włodek co jakiś czas szedł do Władka i niezmiennie wracał z podbitymi oczami. W końcu ograniczył się do biegania po sąsiadach, wyżalenia się i podburzania ich na Władka. Nie zaprzestał też rzucania jajkami, balonami z wodą czy prania kamieniami w balkon swojego wroga. Co ciekawe, można było tego wszystkiego uniknąć już na początku, bo Władek chciał się dogadać. W dodatku nie chciał wiele, tylko tyle, żeby Włodek się uspokoił. Włodek, jak zwykle, nie chciał o tym słyszeć.
Minęło około trzydziestu miesięcy. Mieszkańcy bloku zaczynali już być tym wszystkim znudzeni. Początkowo szczerze wspierali Włodka. Wydawali się nawet wierzyć w jego wersję historii, że to wredny Władek podstępnie zaatakował i zajął jego mały pokój. Poklepywali go po plecach, zachęcali i pocieszali, ale w końcu mieli już dość tych ciągłych wrzasków, hałasów czy dźwięku tłuczonych szyb. Zaczęli przekonywać przeciwników, że może warto by się dogadać i zakończyć ten nonsens. I znowu, Władek był otwarty na rozmowy, ale tym razem oświadczył, że chce zatrzymać dla siebie mały pokój. Chciał też gwarancji od Rady Mieszkańców, obietnicy, że utemperują zachowanie Włodka, tymczasem Włodek zaskoczył absolutnie wszystkich.
Po trzydziestu miesiącach obrywania po gębie wreszcie oświadczył, że może z Władkiem porozmawiać. Zaznaczył jednak, że wszystko odbędzie się na jego warunkach. Zażądał, aby Władek natychmiast opuścił jego pokój i oddał komórkę pod schodami. Dodatkowo oświadczył, Władek ma przeprosić, zapłacić odszkodowanie, naprawić szkody i publicznie przyznać, że jest głupi. Poza tym powinien bezwarunkowo oddać się do dyspozycji Rady Mieszkańców, która wymierzą mu dodatkową karę. Władek, słysząc takie ultimatum, popukał się tylko w czoło.
I to w zasadzie koniec tej historii. Tydzień później Władek wyjechał na wczasy (sierpień był), a Włodek podstępnie przelazł na jego balkon, czym wprawił mieszkańców bloku w zdumienie. Wybił okna i zamurował otwory, po czym oświadczył, że balkon jest jego. Władek, wróciwszy z wakacji, mocno się wnerwił, ale dość szybko przystąpił do powolnego, systematycznego wybijania cegieł. Jednocześnie oświadczył, że teraz to już na pewno nie ma szansy na porozumienie z Włodkiem. Niektórzy podobno słyszeli, jak mówił do siebie, że zaraz po odzyskaniu balkonu odetnie Włodkowi dostęp do łazienki.
Komentarze
Prześlij komentarz