Przejdź do głównej zawartości

Jan Tarzan Maverick

I oto start w nową setkę. Od razu grubo, bo warto z przytupem. Samo życie. Będzie Tom Cruise w filmie „Top Gun: Maverick” i Jan Kowalski, jako bohater absurdalnie pozytywny. A do tego osobista batalia o imiona drugie. Wystarczy?

Wszystko zaczęło się od tego, że nic mi się nie chciało wieczorem robić. Jakiś zmęczony byłem dniem i nieustającą służbą przy dzieciach. Postanowiłem po prostu sobie bezczelnie poleżeć i obejrzeć telewizję. Zazwyczaj i tak nic w niej nie ma, znaczy ogólnie, bo w Serbii jest jeszcze mniej, ale czas zabić jakoś przecież można. Szybko trafiłem na film „Top Gun: Maverick”. Postanowiłem obejrzeć, bo nie widziałem wcześniej. Wiem, film z roku 2022, w dodatku całkiem okrzyknięty, bo i gwiazdki i procenty i box office potężny, ale jakoś się dotąd nie zdarzyło i wcale się nie wstydzę, bo nie na wszystko trzeba pędzić.

Maverick

Film obejrzałem. Trochę rozrywki było, nie powiem, choć znacznie więcej esencji wyssałem z jedzonych podczas projekcji precli. Dlaczego?

Cóż, nigdy nie byłem wielkim fanem oryginalnego „Top Gun” i zawsze uważałem go za film dość dziecinny. Szybko doczytałem, że „Maverick” ma znacznie wyższe notowania na IMDB i na Rotten Tomatoes. Niezrozumiałe, bo film jest podobnie dziecinny, choć znacznie bardziej naiwny. Nie mam pojęcia, czym przebija poprzednika.

„Top Gun: Maverick” to historia, w której emerytowany as lotnictwa (Tom Cruise w trakcie kręcenia ma dokładnie 60 lat; w kategoriach armii oznacza to już zaawansowaną emeryturę) zostaje wezwany do elitarnej szkoły dla podniebnych wojowników, którą ukończył dawno, dawno temu, aby przygotować łebków (znaczy, obecnych asów lotnictwa) do wykonania samobójczej, niemożliwej do wykonania misji, podczas której najprawdopodobniej zginą i podczas której sam będzie musiał stawić czoła demonom przeszłości.

Przyznam, że trochę wiedziałem, jak się to potoczy, ale i tak dałem się zaskoczyć. Miałem nadzieję, że Cruise wyszkoli młodych i pod koniec pogodzi się z synem swojego dawnego przyjaciela i nawet spodziewałem się trochę, że może sam weźmie udział w szaleńczej misji (50/50), ale nie aż do tego stopnia, że prawie sam ją wykona, w dodatku później porwie wrogom stary F14, zestrzeli nim dwóch przeciwników i wróci do bazy. Tu muszę przyznać, że twórcy film przeskoczyli moje osobiste standardy naiwności odbiorcy.

„Maverick” nie wnosi absolutnie nic do światowego kina. Dlaczego nakręcono coś takiego? Nie wiem. A jeśli nie wiadomo, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Tomek Kruz utknął troszkę we franczyzach i ta też nie byłaby zła, bo da się tutaj nakręcić kilka mocnych filmów z dobrymi efektami i podobną fabułą, da się też nieźle na nich zarobić (przynajmniej tak długo, jak długo można udawać, że sześćdziesięcioletni chłop może pilotować najnowocześniejsze cuda techniki, czy latać przy przeciążeniach rzędu 10G: sam jak byłem młody, to wiele mogłem, podczas gdy teraz zrobię serię przewrotów i kręci mi się w głowie; błędnik, zdrajca, już nie taki sam). Swoją drogą dziwne, że wytypowali na tę misję grupę najlepszych pilotów i oni przyszli i cwaniakowali, aż przyszedł emeryt i pokazał im, że w zasadzie niewiele potrafią i trzeba było ich znowu szkolić, więc jeśli oni tacy najlepsi, to jacy są ci nieco mniej lepsi? Ciekawe.

Dobra, wystarczy o filmie, bo nie potrzeba mu więcej reklamy. Teraz o tym, co mnie naprawdę zmroziło. Otóż podczas oglądania napisów końcowych (tak zwana lista płac) zauważyłem faceta, który nazywa się Greg Tarzan Davis. Naprawdę. Chłop ma na drugie Tarzan (osoby nie krytykuję, ładnie biega i się szczerzy, naprawdę serdecznie pozdrawiam). Ja wiem, nie można się czepiać, każdy ma, jak ma i szczególnie w Ameryce można nazwać dziecko, jak tylko się chce (Major Major Major z „Paragrafu 22”), ale chyba nie aż tak. Pewnych rzeczy się po prostu nie robi. Owszem, napisałem kiedyś (dokładnie w roku 2007) opowiadanie pod tytułem „Tarzan”, gdzie niejaki Jan Kowalski, niezwykle nieudany przy urodzeniu chłopczyk, rzeczywiście dostał od rodziców na drugie Tarzan, ale to było opowiadanie ABSURDALNE. W realnym życiu takich rzeczy robić nie wypada.

Tutaj zostawiamy wszystko powyższe i przechodzimy do absurdalnej przypowieści o tym, jak to kiedyś mój ojciec miał na imię Maria. Uprzedzam pytania: mój tato żyje i ma się dobrze. Używam czasu przeszłego z premedytacją i zaraz to wszystko wytłumaczę.

Maria

Mój ojciec miał na drugie Maria. I to jest fakt. Miał tak zapisane w dowodzie osobistym, kiedyś, dawno temu, w takim zielonym dowodzie, co miał kartki, zameldowanie i miejsce zatrudnienia, a zdjęcie posiadacza było przyszpilone dwoma nitami.

Ludzie mówili: „niemożliwe”, ale przecież było to możliwe, bo był wcześniej Maksymilian Maria Kolbe i choć w naszym kręgu kulturowym nie nadawało się wtedy dzieciom „Jezus”, to czasami można było dać chłopcu na drugie „Maria”. I mój ojciec był na drugie Marią, był przez długie lata, a my byliśmy wraz z nim, święcie przeświadczeni o tym dziwnym fakcie.

Pewnego dnia przybyłem do domu rodzinnego, a duży już byłem, bo potrzebowałem pewnych zaświadczeń, żeby zaświadczyć pewne rzeczy w pewnym celu. I poszedłem do urzędu. Z tego, co pamiętam, chodziło o świadectwo ślubu rodziców. Druk dostałem bez problemów. Obejrzałem i natychmiast zareklamowałem.

    – Tu jest błąd – pokazałem palcem. – Chodzi o imię ojca.

Pani urzędniczka zgrabnie wytłumaczyła mi, że urząd błędów nie popełnia, ale nie dałem się łatwo spławić.

    – Pani nie rozumie. Mój ojciec ma na drugie Maria. Nie Marian.

Zaczęliśmy się przegadywać. W końcu pani urzędniczka westchnęła i wyszła. Wróciła po dłuższej chwili, niosąc opasły tom. Księga była ogromna i na pierwszy rzut oka wyglądała jak oprawiona w ludzką skórę. Pokryta była kurzem i pajęczynami. Czysty Harry Potter. Okazało się, że była to oryginalna, starożytna księga, w której zapisywano nowo urodzonych. Urzędniczka wolno przewracała żółte kartki i w końcu dziabnęła w jedną z nich pazurem.

    – O, tu – powiedziała. – Widzi?

Widziałem. W jednej z rubryk, pięknie napisane piórem i tuszem, stało: Franciscus Marianus. Widocznie wtedy łacina ciągle była w powszechnym użyciu. Pożegnałem się grzecznie, podziękowałem za wysiłek i wyszedłem. W domu od razu postanowiłem zniszczyć ojcu świat, który starannie sobie wybudował.

    – Wiedziałeś? – zapytałem.

Nie wiedział. Był wyraźnie zdziwiony, ale nie aż tak, żeby przesadnie dramatyzować. Chyba mi w ogóle nie uwierzył, traktując całą opowieść jako jeden z moich wygłupów, a urzędowy wydruk jako ewidentny falsyfikat i zamach na jego ustalony światopogląd. Prawdopodobnie postanowił pozostać nielegalną, bardziej szlachetną Marią, zamiast stać się oficjalnym, choć bardziej pospolitym Marianem.

Tak sobie myślę, że gdyby mój ojciec urodził się w Ameryce, to mógłby być Franciscus Tarzanus. A że jego ojciec, czyli mój dziadek, też był Franciszek, wtedy ja mógłbym być Franciszek Tarzan Trzeci.

Naprawdę, tylko dwie rzeczy nie mają granic: ludzka wyobraźnia i ludzka głupota.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stado szaleńców

Napiszę dziś coś o wariatach. O niebezpieczeństwach. O głupcach. Napiszę też o zwierzętach, bo to wszystko się jakoś dziwnie łączy. Czemu niby nie porozmawiać o szaleństwie? Czemu nie zastanowić się, jak go wyeliminować? Wiecie, jak obecnie wygląda Polska? Mamy 460 posłów i 100 senatorów. To władza tak zwana ustawodawcza. Do tego dochodzi rząd i prezydent, czyli władza wykonawcza. W obecnym rządzie mamy ponad 100 ministrów i wiceministrów, do tego dochodzą jacyś dyrektorzy. Celowo nie wspominam reszty partyjniaków i administracji niższego szczebla, bo ci akurat niewiele mogą; są tylko po to, żeby wykonywać i wdrażać. Dlaczego o tym mówię? Bo to wszystko mniej niż tysiąc ludzi. W kraju, który liczy ponad trzydzieści siedem milionów. Załóżmy, że to mniej więcej trzy tysięczne procenta, mniej więcej. Niewiele, prawda? Mówi się też, że w Polsce jest około 200 tys. członków różnych partii politycznych. To mniej więcej pół procenta całości. Też jakoś tak mało. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, ...

Kup pan gadżet

Coraz bardziej pogrążamy się w cywilizacji gadżetów. Reklamy, apki i szum informacyjny stały się naszą codziennością. Wszyscy nam mówią, co musimy mieć, bo bez tego ani rusz. Coraz mniej rzeczy robimy samodzielnie. Człowiek, ale tak sam z siebie, już prawie nic nie wie. Nawet pamięć okazuje się zbędna, bo zawsze można wszystko sprawdzić. Szedłem ostatnio przez park i zobaczyłem tam kobietę. Biegaczkę (nie mylić z biegunką), czyli kobietę biegnącą. A raczej biegającą, bo ona nie biegła gdzieś, tylko biegła tak sobie. Kobieta była ubrana w mocno obcisłe, dwuczęściowe wdzianko koloru czarnego: legginsy i koszulkę bez rękawów. Całe szczęście, że trafiła ze strojem, bo była dość szczupła. Obecnie sporo ludzi, osobliwie kobiet, ma zwyczaj ubierania się niestosownie do okoliczności i do własnych predyspozycji fizycznych, jakby koniecznie trzeba było innych przekonywać, że oto „akceptuję siebie taką, jaką jestem i jestem z tego dumna”. Zawsze zastanawia mnie obcisły strój biegających. Po co im...

Odzależnienie

Pamiętam, te czasy, gdy zakładałem sobie pierwsze konto mailowe. Dawno temu to było, gdy internet był już poniekąd powszechny, ale ludzie jeszcze nie do końca wiedzieli, jak i po co z niego korzystać. Tak samo było z pocztą elektroniczną. Wszyscy zakładali konta, ale nikt do nikogo maili nie pisał. Świat dopiero zaczynał się zmieniać. Ludzie mieli telefony Nokia, cierpliwie stukali do siebie esemesy i grali w węża. Od samego początku byłem „człowiekiem Interii”. Oprócz tego były jeszcze dwa główne portale: WP i Onet. Teraz jest ich cała masa, wszystko i wszyscy mają swoje strony, ale jeśli chodzi o internetowe miejsca typu „1001 drobiazgów”, ciągle, już od tylu lat, najbardziej liczą się te same trzy. Lubiłem Interię. Tam miałem konto, tam czytałem wiadomości „z kraju i ze świata”. Zawsze wydawała mi się lepsza od innych, choć to kwestia gustu, sensowniej ułożona i bardziej przejrzysta, z lepszą, czytelniejszą strukturą. Nawet teraz tak jest. Wszystko ma tam swoje miejsce, podczas gdy ...

Wypoczyn

Wróciliśmy z wakacji. Jak wspominałem wcześniej, w tym roku gościł nas Sopot, czyli niekwestionowana perła Bałtyku. Fajne były wakacje. Trzy tygodnie zleciały bardzo szybko. Nawet nie trzy, bo przecież droga sporo zajmuje. Obliczyłem, że w obie strony siedziałem za kółkiem w sumie 48 godzin. Dużo, ale mimo wszystko było warto. Podróż samochodem z Belgradu do Sopotu, nawet z jednym noclegiem po drodze, to wyczyn. W dodatku z jakichś dziwnych powodów zajmuje o wiele dłużej, niż pokazuje Google Maps. W ogóle, według mnie, wakacje, jeśli jedzie się na nie z małymi dziećmi, to dla rodziców trochę koszmar. Zorganizuj wszystko, spakuj, upchaj w samochodzie, a potem jedź dwanaście godzin, gdy z tylnego siedzenia słyszysz tylko wrzaski, kłótnie i narzekanie, że tyle to trwa, bo małe nie patrzą na to, że jadą jako pasażerowie i tylko czekają, aż zatrzymasz się po drodze w McDonaldzie. Dalej jest tak samo. Wypakuj, ułóż w szafach i biegaj, dbaj, organizuj i płać za każdą fanaberię, zmieniaj im ga...

Podróż w czasoprzestrzeni

Kilkakrotnie już, pisząc o Serbii, wspominałem, że jest to kraj pełen swoistych dziwactw. Niby nic, bo każdy kraj i każdy naród ma swoją specyfikę, która często jest mniej lub bardziej dziwaczna dla innych. Jest rzeczą całkowicie naturalną, że patrzymy na innych przez pryzmat stereotypów, uprzedzeń i własnego, lepszego od innych (bo podszytego narodowym poczuciem wyższości) światopoglądu. Te rzeczy z czasem tonują się i pozwalają spojrzeć na świat bardziej obiektywnie, na co wpływ ma wiele czynników, między innymi podróże, które podobno kształcą, choć przecież wiadomo, że kształcą tylko inteligentnych, bo głupim i tak nic i nigdy nie pomoże. Serbia ma swoje dziwactwa Niektóre mniej, niektóre bardziej odjechane. Serbowie, co ciekawe, patrzą na swój kraj dość bezkrytycznie. Oczywiście widzą biedę, korupcję, sprzedajnych polityków, są świadomi wszędobylskiego nepotyzmu i pewnej kastowości. Jednocześnie są dumni ze swojego kraju i z tego, kim są. Tam, gdzie inni widzą szarą biedę, śmieci i...