Przejdź do głównej zawartości

Post o poście

W zdowym ciele zdrowy duch. Stara prawda i racja. Ciało zdrowe jest jak nowy samochód. Człowiek nie czuje, że jedzie, więc i nic dziwnego, że się tym cieszy. Ciało schorowane z kolei nie zachęca do zamieszkania żadnego rozsądnego lokatora. Czasami jest też niestety tak, że to duch jest plugawy i ciało zaczyna podupadać.

Jakiś czas temu wspominałem (Korporacja, Pyłek pszczeli), że ostatinimi czasy czułem się dość podle. Miażdżąca bezsenność. Bóle krzyża, bioder i kolan. Lewa kostka, prawy bark, oba nadgarstki. Czasami nie dawałem rady przekręcić klucza w zamku. Najgorsze jednak było zmęczenie i brak energii. Budziłem się krańcowo wyczerpany i tylko myślałem o tym, żeby iść spać. Ciągnąłem nogę za nogą i uśmiechałem się, bo przecież trzeba zajmować się dziećmi, chodzić do pracy, no i ogólnie żyć, a rzeczy do zrobienia zawsze mnóstwo.
Małżonka twierdziała, że to przez pracę. Ty już poustawiałeś sobie to w głowie, mówiła. Już nie chcesz tam chodzić i już nie chcesz tego robić. Jesteś nieszczęśliwy i dlatego się powoli psujesz. Twoja niechęć przekłada się na twoje ciało. Musisz coś z tym zrobić, inaczej zepsujesz się całkowicie.
Miała rację, widziałem, bo przecież ryba zawsze psuje się od głowy. I wiecie co? Przestałem pracować i mi się polepszyło. Psychicznie: wyluzowałem. Fizycznie: powoli przestało mnie strzykać i pykać. Przestałem się żalić i narzekać. Troszkę poprawił mi się sen, choć niewiele. Niestety zostało to potworne, przygniatające zmęczenie.

Czas na zmiany

W pracy byłem fizycznie dość aktywny, kto mnie zna, ten wie. Pracowałem fizycznie, pracowałem ciężko. Tyle tylko, że był to bardzo specyficzny rodzaj pracy, dość jednostajny. Wcale nie uważałem się za osobę aktywną. Kiedyś, jak byłem młodszy, uprawiałem różne dziwne dyscypliny i byłem dość wysportowany. Do dziś potrafię kopnąć nogą powyżej swojej głowy. I zawsze potrafiłem schylić się przy prostych nogach i położyć obie dłonie na ziemi obok stóp.

Teraz, po przeprowadzce, zajmuję się radośnie domem. Prowadzam dzieci do szkoły, odbieram je, chodzę na zakupy. No właśnie, trochę chodzę, ale nic ponadto. Pewnego razu, za trzy miesiące temu, schyliłem się, żeby zawiązać sznurówki. I zobaczyłem, że ledwo sięgam palcami do podłogi. Zamarłem. O położeniu dłoni na płask nie było mowy. Wieczorem poskarżyłem się żonie. I powiedziałem, że musimy coś zrobić. Musimy się za siebie wziąć, bo zdziadziejemy w tempie ekspresowym. Nie bez znaczenia było też spojrzenie w lustro. Oto facet w okolicach pięćdziesiątki, tłuszczyk na brzuchu, boczany i początek tych charakterystycznych dla pewnego wieku męskich, spiczastych cysusiów. Krótko mówiąc, fugura daleka od rzeźby przedstawiającej biblijnego Dawida. To przeważyło. No, jeszcze może to, że zobaczyłem jak wygląda Brad Pitt w Once Upon a Time in… Hollywood. Film jest z 2019, facet miał wtedy 56 lat. Starszy ode mnie. Wstyd mi trochę było wyglądać jak ameba.

Napakowany dziadek

Zawsze trochę sobie machałem ciężarkami, choć raczej tak bez ładu, składu i specjalnego zaangażowania. Tym razem postanowiłem, że będzie inaczej. Oglądając Youtube wpadły mi w oko pewne reklamy. W jednej fajnie wyglądający koleś, Vince Sant, mówił, że nie wystarczy ćwiczyć, trzeba ćwiczyć z głową i do tego odpowiednio się odżywiać. Inaczej tłuszczu nie spalisz, a tylko się zmęczysz. A potem zobaczyłem inną reklamę. Mark Mcilyar, którego nazywam “Napakowany dziadek”. Wygląda nieźle, muskularny, wesoły i szczerze powiedziawszy, ma tylko 57 lat, co jest dla mnie dużym plusem, bo stojąc koło niego wyglądałbym jak jego młodszy syn. O czym mówił? Otóż o tym, że ludzie po czterdziestce nie mogą już ćwiczyć jak wtedy, kiedy mieli po dwidziaścia kilka lat. Organizm już nie ten. Inaczej się regeneruje i łatwiej go uszkodzić. Twierdził też (podobnie Vince), że bieganie i cardio nie pomoże ci spalić tłuszczu, bo niestety spala tylko kalorie. Zainteresował mnie. Wiedziałem, że próbuje mi coś sprzedać, ale ja przecież chciałem coś kupić. Dlaczego? Chciałem wziąć się za siebie i dostać kompletny program, który mógłbym uczciwie robić, bez strzelania ślepakami. Nie kosztowało wiele. Mniej niż butelka średniej whisky na Amazon.

Co zawierał program

Program zawierał komplet ćwiczeń. Trzy fazy, każda trwała cztery tygodnie, wszystko bez konieczności wychodzenia z domu, wystarczą hantle i gumy. Ćwiczysz pięć razy w tygodniu, w weekend masz przerwę. Trzydzieści minut dziennie. Program pouczał też, że te ćwiczenia ci nie zaszkodzą, ale same w sobie nie zaprowadzą cię absolutnie nigdzie. Według “Dziadka” kluczem do sukcesu było zastosowanie kombinacji: ćwiczenia plus dieta. Proponował low carb cycle, czyli ograniczenie spożycia węglowodanów. Pokazałem to żonie (weteranka około tysiąca różnych diet) i powiedziała, że Dziadek jest bardzo litościwy. Normalne diety niskowęglowodanowe nakazywały ścięcie węglowodanów do 30 i mniej gramów dziennie. Ja małem jeść mniej nież 50g cztery razy w tygodniu, dwa razy po około 80g (0.5g na funt wagi ciała) i - tu pojawia się marchewka - raz w tygoniu jest dzień “high carb”, gdzie możesz zjeść 2g węglowodanów na funt wagi ciała. Do dziś myślę, że to jest błąd w druku. Ten siódmy dzień oznacza, że możesz zjeść w pizzerii dużą capriciosę, popić to dwoma piwami, a potem w domu wsunąć bułkę z kiełbasą, paczkę paluszków i wypić kolejne cztery piwa.

Dziadek twierdził, że za tłuszcz w twoim ciele odpowiedzialne są właśnie węglowodany. Ich nadmiar odkłada się w postaci tłuszczu. Kombinacja ćwiczeń i diety spowoduje, że ciało zacznie spalać nadmiar tkanki tłuszczowej. A potem zaproponował dodanie trzeciego składnika. Postu.

Post przerywany

Z angielskiego intermittent fasting. Też o tym wcześniej słyszałem, choć niespecjalnie mnie to interesowało. Dziadek wyliczał korzyści płynące z połączenia tych trzech metod. Spalanie tłuszczu, poprawa kondycji, wszystko fajnie. Poprawienie jakości snu, zwiększenie poziomu energii: tu już zacząłem czytać uważniej. Zwiększenie poziomu testosteronu, hormonu wzrostu, obniżony cukier. Zacząłem googlować. To nie jest artykuł sponsorowany, ale wkleję link, dla zainteresowanych. Bardzo przystępnie wyjaśnia to, co dzieje się z człowiekiem gdy pości. I gdy je.

Pościć każdy może 

Jak to wszystko wygląda? Ano, ćwiczę sobie pół godziny dziennie. Poszczę przez 16 godzin i jem tylko w czasie mojego ośmiogodzinnego okna. Nie jest to dla mnie żadnym problemem. W zasadzie robiłem tak od zawsze. Nie jadam śniadań, bo głodny jestem zazwyczaj dopiero koło południa. Szczerze powiedziwszy w dawnej pracy zdażało mi się, że pierwszy posiłek jadałem około piątej, szóstej po południu. Czyli, żadna zmiana. Mam wagę kuchenną i szybko nauczyłem się, co ile czego zawiera. W praktyce jest to lekka wersja diety keto. Dużo białka, zdrowych tłuszczów, warzyw. Jajka i mięso. Mało słodkich owoców i eliminacja ryżu, makaronu, ziemniaków, pieczywa i słodyczy. No, poza dniem “high”, kiedy można wszystko! Fajna dieta, choć trochę upierdliwa. Ja uwielbiam chleb, bułki, pizzę. Kocham gotować, piec chleb i jeść makarony. Ryże z sosami, tortille, groch i kukurydzę. Słone paluszki to moja nieśmertelna przekąska.

Poświęcenie kontra oszukiwanie 

Poświęciłem się i przez prawie dwa miesiące szedłem sztywno według zasad. Trochę też kantowałem, to prawda. Zamiast zejść moje uczciwe 50g węglowodanów, obniżałem dzienną dawkę jedzenia po to, żeby wypić sobie jedno piwko. Piwo zawiera około 18g węglowodanów. Czyli piłem piwo kosztem pomidora, ogórka i jogurtu. Cóż, takie życie. Ćwiczyłem jednak uczciwie. Dwa tygodnie przed końcem fazy drugiej zacząłem oszukiwać trochę wiecej. Mniej jedzenia i więcej piwek, co sprawiało, że regularnie przekraczałem dozwolone 50g węglowodanów dziennie. Poza dniami “medium” i “high” oczywiście, gdzie dzienną dawkę przekraczałem niezwykle malowniczo. Jest jeszcze jedna sprawa. Na początku fazy trzeciej jadę na wakacje do Turcji. Cholera, post postem, Brad Bradem, ale nie pojadę na all inclusive żeby się umartwiać jak Ojciec Scholastyk!

Efekty kuracji

Oszukiwałem, kłamałem, piłem piwo. Jadłem pizzę. Czasami skubnąłem chleba, winogono albo kilka czereśni. Biję się w piersi, nie przestrzegałem zasad. Zdażało mi się łyknąć późno w nocy wina, które żona miała w lodówce, czym zwiększałem osobisty bagaż węglowodanów. Uczciwie pościłem. Zazwyczaj szesnaście godzin, czasami dwadzieścia, kilkakrotnie ponad dwadzieścia cztery. Nigdy nie sprawiało mi to problemu.

Efekty? Zaczałem mając na liczniku 84,5 kg. Teraz waga pokazuje 77 kg. Siedem i pół kilo w ciągu niecałych ośmiu tygodni. Nieźle. Może jestem na dobrej drodze? Tylko ile jeszcze muszę schudnąć? Siedem i pół kilo, a ciągle noszę koszulkę z tłuszczu. Wchodzą na mnie spodnie sprzed lat a niektóre koszulki wiszą. To ile jeszcze mam stracić, żeby wyglądać jak Brad na planie filmowym, w scenie na dachu?

Teraz najważniejsze. Śpię tak samo kiepsko jak kiedyś. Zmieniło się jedno - poziom energii. Powiem szczerze, to była piewrsza zmiana, którą zauważyłem. Dostałem nieprawdopodobny zastrzyk energii. Wreszcie przestałem narzekać i ziewać. Mało śpię, ale wstaję wyspany. Cały czas coś robię. Już nie śpię w dzień. Zabieram się za rzeczy sam z siebie, podczas gdy kiedyś oduwałem je od siebie najdalej, jak tylko mogłem. Mam lepszy humor. Moc jest wreszcie ze mną. Czuję, że odnalazłem w sobie tego małego Grzesia, który czterdzieści lat temu miał w sobie moc, robił tysiąc rzeczy i znajdował czas na tysiąc innych. I nigdy nie był zmęczony. Zacząłem znowu uśmiechać się do siebie samego.

Co dalej

Jak powiedziałem, jadę na wakacje. Nawet mnie to cieszy. Zamierzam, przez całe osiem dni, raczyć się obficie. Odpuszczę wszystko i zobaczę, co się stanie. Eksperymentator, który jest we mnie musi się przekonać, co się stanie, gdy porzucę ćwiczenia i dietę. Stanę na wagę przed i po, a potem to opiszę. Co dalej? 

Wrócę do ćwiczeń, bo się do nich przyzwyczaiłem. Wykonam program, żeby dostać się tam, gdzie chcę być. Spalę zbędne boczany i spiczaste cycusie, po czym wrócę do ograniczonego pożerania węglowodanów. Zacznę znowu piec chleb na zakwasie, będę gotował moje makarony. I będę je jadł, popijając piwem i zimnym winem. Nie przestanę pościć. Widzę, jak się dzięki temu czuję. Czuję energię, która przeze mnie płynie. Prawdę powiedziawszy, to dopóki nie jem, czuję się świetnie. Jak potem zjem coś lekkiego, czuje się świetnie. Jak zjem dużo i ciężko, to czuję ile wysiłku organizm wkłada w trawienie. Wtedy chcę tylko podkulić nóżki pod siebie, przykryć się kocykiem i zamknąć oczy.

Spróbujcie postu przerywanego. Szczerze polecam. Dużo dla was zrobi. Dla mnie nie zrobił tylko jednego: nie polepszył mojego snu i to jest ostatnia rzecz, której mi jeszcze brakuje. Ten problem zaatakuję z innej strony. Bo nie mam zamiaru tak tego zostawić. Uznać, że tak musi być, że w moim wieku to norma. Mam zamiar sam siebie uleczyć i mam na to plan. Oczywiście jak przyjdzie czas, o wszystkim opowiem. Ze szczegółami.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilki i ludzie

Wojna na dalekim, dalekim wschodzie Ukrainy spowodowała, że w mediach zaroiło się od różnej maści specjalistów od wojskowości, polityki, geopolityki. W zasadzie od wszystkiego. Wpychają się gdzie tylko mogą i gadają. A media są bardzo pojemne, bo przecież codziennie trzeba serwować coś nowego. Właśnie dlatego każdy ma dla siebie tych kilka minut. Dzisiaj nie trzeba zbyt wiele, żeby być specjalistą, bo przecież jesteś nie tym, kim jesteś, ale tym, kim jesteś, że mówisz. To takie proste. Oto gościu zakłada sobie jednoosobową działalność gospodarczą i mówi, że jest CEO firmy. Ktoś macha ledwie przysłoniętymi cyckami i filmuje to telefonem – content creator. Ktoś inny zakłada think tank, tak sobie, bo przecież każdemu wolno i od razu media swobodnie cytują jego przemyślenia, bo przecież się zna, w dodatku książki pisze, czyli wie, bo jakby nie wiedział, to by nie pisał i nikt by mu tego nie wydawał. Na tle bandy samozwańczych ekspertów od niczego ciekawie wygląda banda ekspertów od wojsko

O Bestiach

Miałem napisać kilka rzeczy. Mniejszych, szybszych. Zbiera się tego ciągle, wystarczy radio rozkręcić i sypią się tematy. Głupota goni głupotę i już nie wiadomo, gdzie patrzeć, żeby trochę normalności złapać. Miałem napisać o dziwnym artykule pod tytułem „ Bestia pełznie do Białego Domu ”. Po zdjęciu (Putin ściska rękę Trumpowi) od razu wiedziałem, co to będzie. Zaciekawiło mnie trochę, że autor zaczyna od wiersza Yeatsa (co prawda cytując dość luźno wybrane fragmenty). Przeczytałem dwa razy. Rzadkiej urody głupoty. I tak sobie myślę, siedzi sobie jakiś pacan i pisze. O bestii pełzającej, o propagandzie Kremla. O sojuszu zawartym nad grobem Ukrainy. Nad jakim grobem, myślę sobie? Ukrainy już nie ma. Już była grobem, jak od Amerykanów pieniądze wzięła i zafundowała sobie majdan. Najpierw oligarchowie wszystko zagarnęli, a teraz wszystko wykupili zagraniczni. Nic już nie mają swojego. Nawet ziemia już nie należy do nich, tylko do wielkich korporacji. Trochę podobnie jak u nas. Kurcze, ty

Łypacz Powszechny 6

Miało już nie być więcej Łypacza. Tematów niby mnóstwo, ale przecież nieładnie naśmiewać się z innych. Zwłaszcza z tych bardziej niezwykłych umysłowo, czy też może zwykłych inaczej. Albo po prostu najzwyklejszych. Z drugiej strony mówią, że głupców nie sieją, więc skoro ktoś nie wie, gdzie jego miejsce, to niech się liczy. Nazbierało się trochę starego materiału. Nie ma kiedy tego wszystkiego obrabiać. Oglądanie i czytanie tego, co człowieka osacza byłoby robotą na pełny etat. Tego niestety zrobić się nie da. Czasem trzeba normalnie pożyć. Zrobić dzieciom kotleta, czy naleśniki. Iść na spacer. Takie tam. Zaczynamy. Na początek z przytupem. „Wall Street Journal” podsumowuje dwa i pół roku wojny na dalekim wschodzie Ukrainy, publikując bilans strat w ludziach. Ukraińcy od razu zareagowali, bo oni bezbłędnie reagują na takie rzeczy. Napisali, że to mocno przesadzone, bo w ciągu ostatnich dwóch lat zarejestrowali około 19 tysięcy zgonów. Cóż, gdyby od samego początku rzetelnie zbierali swo

Punkt siedzenia

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Stare, ale jakże prawdziwe. Chyba nigdy jako gatunek, od tego nie uciekniemy. A szkoda. Świat mógłby stać się o wiele piękniejszy. Oto artykuł o „terrorystycznym ataku” na terytorium Rosji. Wynika z niego, że Rosja uważa atak na obwód Kurski za akt terroryzmu. W dodatku rosyjski „dyplomata podkreśla, że Kijów najechał rosyjskie terytorium absolutnie świadomie”. A jak miał najechać? Nieświadomie? Rosja w odpowiedzi „podejmuje wszelkie działania, żeby ukarać agresora”. Sami zaatakowali Ukrainę. Weszli na jej terytorium. Nie ważne, jaka była geneza konfliktu. Jaka motywacja. Zaatakowali. Też są agresorem. Podobnie jest na Bliskim Wschodzie. Najpierw Hamas przeprowadził terrorystyczny atak. Zabijał cywilów. I to było złe. W odpowiedzi Izrael bombarduje Gazę. Zabija cywilów. I to jest, według Izraela, dobre. Palestyńczycy uważają to za ludobójstwo. A całkiem niedawno Izrael przeprowadził atak na członków Hezbollahu, w którym eksplodowały pagery, z

Jak polubić coś, czego się nie lubi

Historia ta, jak wiele innych, zaczyna się od papieru toaletowego. No dobrze, może nie aż tak wiele historii zaczyna się w ten sposób, ale ta właśnie o tym będzie. Przynajmniej w jakimś stopniu. Jest wiele rodzajów papieru toaletowego. Mięciutkie jak jedwab albo te bardziej szorstkie, z poślizgiem lub bez, pachnące, gładkie lub wytłoczone, kolorowe, z nadrukami, grube, cienkie, wielowarstwowe. Nie ma sensu się w to zagłębiać a to, co kto lubi i dlaczego, niech pozostanie za zamkniętymi drzwiami łazienki. Dla mnie w tej chwili ważny jest inny podział, bardzo przyziemny. Zasadniczo bowiem papiery dzielą się na mięciutkie, rozkosznie pieszczące każdy zakamarek papiery typu “pupuś” i szorstkie, bezlitosne papiery typu “dragon”. Na marginesie wspomnę, że teraz prawdziwych “dragonów” już nie ma. Odeszły w niebyt razem z latami osiemdziesiątymi. A działo się wtedy... Czysty luksus Papier toaletowy był luksusem. Stało się po niego w ogromnych kolejkach, można było ewentualnie dostać go na przy