Przejdź do głównej zawartości

Grudniowe lekcje czekania

Grudzień to bardzo ciekawy miesiąc. Wiele się w nim dzieje i w związku z tym każdy na coś czeka. Nie znaczy to, że normalnie nie czekamy; po prostu w grudniu czekamy więcej. W dodatku prawie od samego początku.

Czwarty grudnia, na ten przykład. Jest to tak zwana Barbórka. Dla tych, co nie wiedzą, dzień ten jest dedykowany świętej Barbarze, czyli patronce górników (między innymi). Górnicy intensywnie czekają na ten dzień, bo mogą się wtedy oficjalnie i mocno napić. Nie, żeby na co dzień chodzili całkiem na sucho, ale tego właśnie dnia zachowują się, jakby to był ten jeden, jedyny dzień w roku, kiedy koniecznie trzeba dać na ostro. Coś podobnie jak picie z okazji ósmego marca, gdzie w Dzień Kobiet piją wszyscy, oprócz kobiet. Poza tym dawniej tak bywało, że górnicy z tej okazji dostawali premię, naprawdę było więc na co czekać.

Szósty grudnia to Mikołajki. To nie wymaga wyjaśnienia. Może tylko tyle, że za mojej młodości święty Mikołaj przynosił prezenty w ten właśnie dzień. Nie przynosił ich pod choinkę, choć to może było tylko w mojej rodzinie (a może i w regionie, bo przecież właśnie wtedy w szkole wszyscy opowiadali sobie, co dostali „na Mikołaja”). Dopiero później jakoś to samo przeskoczyło w podkładanie prezentów pod choinkę i oficjalną sesję otwierania. Sam nie wiem, kiedy tak się stało, być może wtedy, kiedy dzieci oficjalnie przestały wierzyć w Mikołaja i przeszły na drugą stronę. A przecież fajne były te dawne Mikołaje, kiedy dzieci i tak wiedziały, że to nie Mikołaj i zawsze grzebały po domu, żeby wcześniej znaleźć prezenty, i nigdy nie mogły ich znaleźć, a gdzie możesz coś ukryć na czterdziestu metrach? I wszyscy wtedy pisali listy do Mikołaja, zupełnie jak dzisiaj, i rzadko kiedy ktoś dostawał to, co w liście zamówił, bo niewiele było w sklepach, więc mogłeś sobie pisać, co tam chciałeś. Nie tak, jak dzisiaj, gdy dzieci dostają to, co chcą i wszystko jest łatwo dostępne, wystarczą dwa kliknięcia. Nasze Mikołajowe paczki były wielkie i szeleszczące. Pachniały tak, jak nic na świecie nie pachnie. Były tam rzeczy, jakich na co dzień nie mieliśmy: słodycze, w dodatku prawdziwe, nie czekoladopodobne. Wrzuć do tego parę wypełniaczy, jak orzechy, jabłko i pomarańcze i otrzymasz wybuchową mieszaninę niebiańskich aromatów. Dziś dzieci mówią, co chcą dostać na święta, rodzice im to kupują. I ciężko im wytłumaczyć, że tego nie można, że to za dużo. Cwane są. Mówią ci: czym się martwisz tata, przecież to Mikołaj płaci. My żeśmy aż tak głęboko wszystkiego nie kwestionowali. Ale czekaliśmy na ten dzień, naprawdę czekaliśmy.

Trzynasty grudnia. Łatwo jest mi sobie wyobrazić, że są tacy, którzy tęsknią za czasami, gdy jako młode byczki biegali radośnie po śniegu, szeleścili szarym ortalionem i walili ludzi po nerkach długimi, gumowymi pałami. O nich nie będziemy jednak mówić.

Boże Narodzenie. Na to wszyscy czekali, czekają i będą czekać, od wieków tak było i zawsze tak będzie, chyba że jesteś muzułmaninem, żydem albo głupkiem. Dla Polaków jest to coś wyjątkowego. Te święta mają niepowtarzalną atmosferę.
Cofnijmy się trochę w czasie.

Sprzątanie. Trzepanie dywanów na śniegu. Rodzice cierpliwie znoszący do domu siaty z jedzeniem, bo trzeba było starannie wszystko zaplanować – trudności z zaopatrzeniem były, ale domowa logistyka zawsze na medal: mięsa się mroziły, kapusty się kisiły i tak dalej. Karpie pływały w wannie. Jak już nie miały ochoty do życia, dokarmialiśmy je cukrem. A potem mama waliła je w łeb tłuczkiem do mięsa; czaszka karpia wydaje wtedy takie charakterystyczne chrupnięcie i wiesz, że już po nim (podobnie jak przy otwieraniu słoika, gdy stukasz zakrętką w podłogę i dokładnie wiesz, które stuknięcie jest tym właściwym). Do tego ojciec rozplątujący sznury choinkowych lampek i cierpliwie sprawdzający każdą z nich, bo kiedyś były to normalne żarówki, nie LED i jak sznur nie świecił, trzeba było cierpliwie sprawdzać, która żarówka jest spalona. A potem to całe gotowanie. Zapachy, znowu niebiańskie, bo mimo że żur i kapucha, to przecież wyjątkowe. I pasterka. Noc i cisza pełna skrzypiącego pod butami śniegu.
A teraz czas przyspiesza i znowu jesteśmy u siebie.

Czasy zupełnie inne. Ludzie zupełnie inni. Wszyscy ciągle czekają.
Nie ma trzepania dywanów na śniegu. Nie ma już za bardzo śniegu. Zresztą, nie ma już nawet dywanów. Ja mam jeden, mały, w pokoju u dzieci. Znoszenie do domu siatek z zakupami niewiele się zmieniło. To zawsze będzie dla mnie zagadką. My naprawdę jemy dużo mniej, niż moja rodzina jak miałem lat piętnaście, a ciągle znoszę do domu tony jedzenia. Nie mam pojęcia, kto to wszystko zjada. Różnica jest taka, że nie muszę dwa miesiące wcześniej mrozić mięs i w ogóle niczego nie muszę magazynować, bo wszystko jest w sklepach. Żywe karpie już z nami nie mieszkają. Nawet się nie mrożą. Dzień przed wigilią jadę do rybnego, gdzie facet zabija dla mnie i patroszy świeżutkiego, którego wyjmuje w wielkiego akwarium. Sznury lampek trzeba ciągle rozplątać, ale małe one i lekkie, nie takie jak kiedyś i zawsze świecą. A jak nie świecą, wychodzisz do sklepu i po prostu kupujesz nowy. Życie tak bardzo się uprościło. Przynajmniej gotowanie zostało to samo. To samo krojenie, smażenie, te same zapachy. Chociaż tyle mamy z przeszłości, że dom pachnie tak samo. Na pasterkę nie idziemy, bo w Serbii czegoś takiego nie ma. Może jak wrócimy do Polski, zaczniemy chodzić, choć śnieg raczej nie zaskrzypi pod śniegowcami marki „Podhale” (choć kto wie? Może kiedyś zaskrzypi, w takiej pięknej, białej ciszy? Przecież warto marzyć, prawda?).

Wszystkie dzieci czekały też oczywiście na przerwę w szkole, taką długą, przez całe święta, aż do „po nowym roku”. Teraz też na to czekają, bite trzy tygodnie w domu.

I Nowy Rok oto idzie. Też wszyscy na to czekają. Ci, którzy mieli dobry, czekają na jeszcze lepszy. Ci, którzy mieli kiepski, też czekają na lepszy, bo przecież czasami gorzej już być nie może. I każdy sobie przypomni, rozliczy się ze sobą i samemu sobie obieca, ale dopiero nazajutrz, bo wcześniej jest jednak Sylwester, czyli ten moment, gdy nic innego się nie liczy, gdy nie ważne, jak było, a trzeba z przytupem. Albo i nie trzeba, bo niektórzy wolą na spokojnie i to też jest dobre, bo każdy woli to, co woli i ma do tego pełne prawo i każdy czeka na to, na co czeka i to jest przecież dobre.

I ja czekam, bo jeszcze tydzień z małym haczkiem został do Wigilii, a że ponownie napiszę już w Nowym Roku, zostało tylko jedno: życzyć wam wszystkim Wesołych Świąt. Pogodnych, wesołych i zdrowych i oby wszystkim nam się.

Obyśmy zawsze mieli na co czekać.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Piętnasty patrzy z kąta

Monolog zapomnianego dnia w brudnym świetle listopada. Oficjalnie to tylko kolejny dzień w kalendarzu. Nieoficjalnie — zapomniany lokator czasu, który od lat obserwuje, jak inne daty tańczą na jego ciszy. Nikt nie bije mu braw, ale wszyscy przechodzą przez niego. A on czeka. I pamięta. MONOLOG PIĘTNASTEGO Siedzę w kącie kalendarza jak nieudany lokator, jak plama po kawie, której nikt już nie próbuje zetrzeć. Piętnasty Listopada. Bez bohaterów, bez katastrof, bez nachalnej świętości. Nikt nie celebruje mojego istnienia — może poza tym jednym gołębiem, który zdechł pod przystankiem. Nic, tylko stęchłe powietrze, mokra kurtka i ktoś, kto znowu zapomniał wyrzucić śmieci. Pachnę tanim papierosem i cichą rezygnacją. Jedenasty znów urządza karnawał na grobach. Wciąga historię za włosy, pudruje jej kości i każe tańczyć walca w rytm werbli, o które nikt nie prosił. Flagami wachluje trupy, a orkiestra duchów gra hymn na pękniętych żebrach. Dwunasty przeżuwa wspomnienia po spadających gwiazdach j...

Wrześniowy

I znowu pierwszy września. Czas śmiga nieubłaganie i naprawdę nie wiem, jak on to robi, że pędzi do przodu i jednocześnie zatacza koła. Dopiero był Sylwester, potem święta, koniec roku szkolnego i piękny, bo zasłużony, wakacyjny wypoczyn. A teraz znowu nadszedł czas szkoły. Kończą się wakacyjne wybryki. Życie wraca na swoje zwykłe, ustalone tory. Pisałem już kilka razy o ciężkim życiu rodzica. Niezmiennie ciężkim, odpowiedzialnym i wyczerpującym. A skoro pisałem, to już wystarczy. Bo na dwoje babka wróżyła. Mnie pierwszy września jawi się jak powrót do normalności. Wakacje nie są normalne. Człowiek, który opiekuje się dziećmi i jednocześnie próbuje pracować z domu, potrzebuje jednak trochę tego czasu, żeby… no właśnie, coś popracować. Dlatego tak ważne jest te kilka godzin, kiedy dzieci nie ma: tylko wtedy jest szansa coś zrobić. A i tak wychodzi średnio, bo z tego czasu trzeba odjąć zakupy, sprzątanie i gotowanie dla dziatwy, więc per saldo czasu zostaje niewiele. Człowiek ma tę ciągł...

Kup pan gadżet

Coraz bardziej pogrążamy się w cywilizacji gadżetów. Reklamy, apki i szum informacyjny stały się naszą codziennością. Wszyscy nam mówią, co musimy mieć, bo bez tego ani rusz. Coraz mniej rzeczy robimy samodzielnie. Człowiek, ale tak sam z siebie, już prawie nic nie wie. Nawet pamięć okazuje się zbędna, bo zawsze można wszystko sprawdzić. Szedłem ostatnio przez park i zobaczyłem tam kobietę. Biegaczkę (nie mylić z biegunką), czyli kobietę biegnącą. A raczej biegającą, bo ona nie biegła gdzieś, tylko biegła tak sobie. Kobieta była ubrana w mocno obcisłe, dwuczęściowe wdzianko koloru czarnego: legginsy i koszulkę bez rękawów. Całe szczęście, że trafiła ze strojem, bo była dość szczupła. Obecnie sporo ludzi, osobliwie kobiet, ma zwyczaj ubierania się niestosownie do okoliczności i do własnych predyspozycji fizycznych, jakby koniecznie trzeba było innych przekonywać, że oto „akceptuję siebie taką, jaką jestem i jestem z tego dumna”. Zawsze zastanawia mnie obcisły strój biegających. Po co im...

Moralność świniowata

W języku polskim istnieje taki popularny zwrot jak moralność Kalego . Głęboko zakorzeniony, zszedł prosto z kart powieści Henryka Sienkiewicza. Ciekawe, czy w szkołach jest jeszcze „W pustyni i w puszczy”? Ciekawe, czy w tych dziwnych czasach w ogóle można jeszcze takich słów używać? Może być, że obecnie nie jest to zbyt politycznie poprawne dzieło. Podobnie jak film, którego oglądanie mogłoby zapewne grozić utrwalaniem pewnych stereotypów. Ale ja w sumie nie o tym. Pozwólmy wypowiedzieć się autorowi: Pojęcia o złem i dobrem miał także aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa: — Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek — Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek. — Doskonale! — zawołał Staś — a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: — Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy. Moralność Kalego Jest to frazeologizm, który oznacza nic innego, jak tylko podwójną mora...

Żalnik

All Saints’ Day. Allerheiligen. La Toussaint. Tutti i Santi. Día de Todos los Santos. Mindenszentek napja. Svátek Všech svatých. Svi sveti. Ziua Tuturor Sfinților. Araw ng mga Santo. Czyli: nasze rodzime Wszystkich świętych, tradycyjnie celebrowane pierwszego listopada. Definicja: jest to czas, gdy „chodzimy na groby” (ci bardziej tradycyjni), lub nie (ci bardziej nowocześni) i wspominamy naszych bliskich (lub trochę dalszych), których już między nami nie ma, czyli tych, którzy opuścili już ten łez padół i przenieśli się do lepszego świata (takie jest powszechne mniemanie) i wolni od ziemskich zmartwień pasą się spokojnie na niebiańskich łąkach. W niektórych krajach, tych niepoważnych (według oficjalnej propagandy), jest to poważne, podniosłe święto. W innych karach, tych bardzo poważnych i poważanych, takiego czegoś już praktycznie nie ma. Jest coś w stylu zakładania masek, wycinania dyniek, czy łażenia po domach i żebrania o cukierki. To taka zabawa, nic poważnego, nic zdrożnego, ale...